John Constantine, czyli potężny
brytyjski okultysta jest w Stanach. Szwenda się po kraju, próbując
rozwiązać zagadkę samobójczej śmierci swojego przyjaciela. Co
ciekawe nasz mag musiał odsiedzieć swoje, bo kumpel wrobił go i
upozorował wszystko tak, żeby wyglądało jakby to John pociągnął
za cyngiel. Sprawa jest coraz bardziej dekadencka i śmierdząca, a
bohaterowi przyjdzie zagłębić się w najmroczniejsze zakamarki
amerykańskiego snu.
Bardzo się ciesze, że mogę tym razem
wyrazić pozytywną opinię o kolejnej części „Hellblazera”
pisanej przez Azzarello. Jest znacznie lepiej niż w pierwszym tomie. Autora w końcu
zaczął obchodzić sam Constantine, a nie amerykańska prowincja. Do
tego historie tu zawarte są mroczniejsze i brutalniejsze niż w
pierwszej odsłonie. Mam też wrażenie, że po prostu lepiej
napisane, jakby Azzarello w końcu zakumał o co chodzi w tej postaci
i co mu się chwali, zaczął grzebać przy jej rysie
psychologicznym, a nawet otwarcie podszedł do sprawy jej
seksualności. Być może dalej nie jest to poziom Jamiego Delano,
ale czyta się to wszystko bardzo dobrze i cieszę się, że w końcu
dostałem „Hellblazera” na jakiego czekałem, bo szczerze
powiedziawszy, po zawodzie wywołanym częścią pierwszą, obawiałem
się bardzo drugiej odsłony.
W niniejszym tomie są dwie perełki
graficzne. Obie zostały stworzone do historii nie wchodzących do
głównej linii fabularnej. Pierwsza to składająca się z dwóch
zeszytów opowieść z czasów punkowej młodości Constantina.
Narysował ją genialnie Guy Davies, którego możecie znać z
ukochanej przeze mnie serii BBPO. Druga, kończąca ten tomik,
została pociśnięta przez Rafaela Grampa, zrywającą czapkę z głowy, zajebistą kreską. Twórca ten obdarzony jest tak osobnym
stylem, że aż trudno mi go do kogokolwiek porównywać, ale
zdecydowanie kojarzy się bardziej z komiksem niezależnym niż z
mainstreamem. U nas to autor znany z komiksu „Mesmo Delivery” –
jeszcze go nie mam, ale po tym co zobaczyłem w „Hellblazerze”
muszę go kupić. Pozostaje jeszcze środek tego tomu, a ten niestety nie dorównuje tym znakomitym klamrom. Nie jest
jednak tak, że to złe rysunki. Nie, to przyzwoite rzemiosło, ale nie dosięga poziomu dwóch mistrzów komiksu, którzy
mają swój wyrazisty, niepodrabialny styl.
Trochę się bałem czytać ten komiks,
bo rzucam palenie, a Constantine na kartach tych komiksów kopci jak
smok. Udało mi się jednak przebić przez całość i nie skręcało
mnie aż tak strasznie. Wszystko za sprawą Azzarello, i chwała mu za to, że w końcu
stanął na wysokości zadania i napisał serię znakomitych,
mrocznych opowieści o Constantine, które wciągają w mroczny świat
okultyzmu i seksu (tak, tak sporo tego w tej odsłonie). Oby następne
tomy (teraz będzie Ennis czy jeszcze coś Briana?) trzymały się
tego wysokiego już poziomu. Niestety na następną odsłonę
przyjdzie nam poczekać do początków 2020 roku. Szkoda, bo
„Hellblazer” to idealna lektura na jesień.