wtorek, 20 maja 2014

Notatki na marginesie "Zaduszek" Rutu Modan.


W sobotę 24 maja w TR Warszawa odbędzie się spotkanie z Rutu Modan. Autorka odwiedzi Polskę w ramach festiwalu Komiksowa Warszawa. Postanowiłem z tej okazji zrobić repetę z tekstu o jej ostatnim komiksie "Zaduszki". Tekst pierwotnie został opublikowany w lipcu zeszłego roku.

"Rodzinie niekoniecznie mówi się całą prawdę i nie oznacza to, że się kłamie."



Głównymi bohaterkami "Zaduszek", powieści graficznej autorstwa izraelskiej artystki Rutu Modan, są starsza kobieta i jej dorosła wnuczka, które przyjechały na wycieczkę do Polski. Nie przybyły w celach turystycznych, lecz by odzyskać prawa do nieruchomości zabranej ich przodkom w czasie wojny. Dla Reginy, czyli babci, którą los jeszcze przed wojną rzucił do Izraela, jest to podróż sentymentalna. Warszawa nie kojarzy jej się z prześladowaniami, a z czasami pięknej młodości. Stolica Polski w jej pamięci to nie ulice dawnego getta i ruiny, a miejsce, z którego wspomina fotoplastikony, kina i sklepy. Polacy, jakich pamięta, to nie świnie i konfidenci, tylko normalni ludzie i mili chłopcy, z którymi chadzała na randki. Dla niej Warszawa to raj, z którego została wypędzona, jej ziemia obiecana, do której wraca po latach. Dla jej wnuczki również nie jest to miejsce kaźni przodków. Zdaje się, że postrzega Warszawę - strzelam, że w tym przypadku jest to prywatna wizja Modan - po prostu jak europejskie duże miasto. Nie ma problemu z wchodzeniem w bliższe stosunki z Polakami, a wycieczki do dawnego getta to ostatnie, na co ma ochotę. 

Między obiema postaciami nie ma konfliktu pokoleniowego, ale dzieli je pewna przepaść. Ich relacje są skomplikowane, pełne rodzinnych tajemnic i niedomówień. Przyjeżdżają do Warszawy w zupełnie innych okresach swojej egzystencji - babcia tak naprawdę wie już wszystko o życiu, a powód, dla którego  odwiedza Polskę jest tylko pretekstem do nostalgicznego powrotu do przeszłości. Jej wnuczka dopiero odkrywa życie, wszelkie straty, rozstania, rozczarowania są jeszcze przed nią. Babcia zostawia jej wszelkie sprawy urzędowe, więc chcąc nie chcąc zmuszona jest zmierzyć się z przeszłością swojej rodziny i  próbuje odnaleźć majątek po przodkach.

                                                               
"Któregoś dnia Muranów zostanie zniszczony i odbudujemy dzielnicę żydowską"

To co przeczytacie może się wielu z Was wydać ponurym żartem, ale to Holokaust wprowadził komiks na salony. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak umniejszanie Spiegelmanowi, ale gdy w 1992 roku nagradzano "Maus" Nagrodą Pulitzera, to właśnie podejmowana tematyka otworzyła mu furtkę do tego wyróżnienia. Od tamtej pory takich komiksów powstało na pęczki, a sama zagłada stała się wręcz popkulturową kliszą. Oczywiście, Holokaust zmienił naszą kulturę bezpowrotnie i jako metafora przejawia się we wszelkich jej dziedzinach i gatunkach: od poezji, przez malarstwo, po muzykę rozrywkową, western i kino gore. Jednak gdy podejmuje się temat wprost, trudno zachować dystans i nie popaść w żenujący patos. Cokolwiek mówiliby ludzie i pisali krytycy - zmuszani przez konwenanse i poprawność polityczną do nobilitowania tego zjawiska w kulturze - lwia część tego typu tworów jest kiczowata i zła.  


Paradoksalnie, w "Zaduszkach" najbardziej podoba mi się to, co drażniło mnie w poprzednim komiksie Modan. W "Ranach Wylotowych" autorka omijała wątek konfliktu palestyńsko- izraelskiego, czyniąc z niego zaledwie tło i próbując tym samym uciekać od sądów na temat otaczającej ją rzeczywistości. Natomiast w "Zaduszkach" jej bohaterowie są skrzywdzeni przez los, ale nie przez Holokaust.

"Zaduszki" to nie nadęty komiksowy kadysz, a pełna uroku obyczajowo-komediowa opowieść o utraconej miłości i szukaniu czegoś, co już nie istnieje. Wojna i jej skutki są co prawda istotnym elementem tła, ale autorka traktuje je dość nieszablonowo, bo samych bohaterek ona kompletnie nie dotyczy. Co więcej, Modan nie boi się ironizować z kuriozalnego hasła "Tęsknię za tobą Żydzie". Czytając "Zaduszki" ma się wrażenie, że ludzie głoszący takie slogany najchętniej zburzyliby współczesną Warszawę i wybudowali Gettotland. W jednym z wątków pojawia się również motyw komercyjnego wykorzystywania ludzkich tragedii. Dystans, jaki autorka ma do historii, jest rzadko spotykany wśród artystów i gdyby w ten sposób takie tematy podjął twórca nie posiadający żydowskich korzeni, byłby zapewne źle zrozumiany i potępiony. Modan to bardzo dobrze wie i nie zważając na konwenanse korzysta z danego jej przywileju. W "Zaduszkach" ludzie, którzy żyją tragiczną przeszłością przedstawieni są jako groteskowi nadgorliwcy - wystarczy wspomnieć humorystyczną, iście tintinowską scenę, w której jedna z głównych bohaterek zostaje podczas rekonstrukcji historycznej omyłkowo zagoniona do ciężarówki przez człowieka przebranego za niemieckiego żołnierza (sic!). 



"Nie mogę zobaczyć komiksu o sobie?"

Komiks Modan jest świetnym przykładem tego, dlaczego dziś twórcy tak chętnie sięgają po formę powieści graficznej chcąc opowiedzieć historie obyczajowe i autobiograficzne. Jeśli dobrze wyważyć aspekt graficzny i literacki - a Modan ta sztuka się niezwykle udaje - pozwalają mówić o sobie, swoich problemach bez zbędnej psychoanalizy, usprawiedliwiania się i narcyzmu. Czasem się to sprawdza, czasem nie, ale faktem jest, że fabuła "Zaduszek" ma prawo bytu tylko na kartach komiksu. Nie dlatego, że są tu jakieś nieprzekładalne na inne media formalne zabiegi, a dlatego, że ta intymna - mimo że niepozbawiona goryczy, to w gruncie rzeczy ciepła i zabawna opowieść - przedstawiona jako film  zamieniłaby się w "Klan", a jako powieść w jakieś hermetyczne, lekkie czytadło dla kobiet. Paradoksalnie, forma komiksu ujmuje tej opowieści kiczu, zbliża ją do czytelnika i chwyta za serce nawet takiego gbura jak ja.

Kropkę nad "i" stawia znakomita warstwa graficzna. Styl, który krytycy pisząc o wyróżnionych nagrodą Eisnera "Ranach Wylotowych" określali jako "ligne claire nawiązujący do Herge" jest dziś już "ligne claire Modan". Forma, w jaką autorka obleka swoje narracje, wydaje się wręcz wymarzona do opowieści tego typu. Jej styl jest od razu rozpoznawalny, autonomiczny i przy całkowitym poszanowaniu tradycji komiksowej (wszak, jeśli wskazać na inspiracje Modan, to najwięcej tu Herge) znakomicie nawiązuje do współczesnych trendów ilustratorskich. To konwencja, która nawet komiksowemu laikowi wyda się znajoma, przystępna, a zarazem modna i atrakcyjna. 

Mimo tego, że "Zaduszki" nie są komiksem zaangażowanym, podejmującym ważkie tematy i dalekim od podręcznikowej definicji arcydzieła, to w swej kameralności są dziełem niezwykle cennym. Wszystko wskazuje też na to, że stały się klasyką już w momencie premiery. Za kilkadziesiąt lat będą znakiem czasów i świetnym przykładem na to, co myślało się mówiąc "powieść graficzna w początkach XXI wieku". 


piątek, 16 maja 2014

Notatki na marginesie "The Sacrament" Ti Westa





To dość dziwne, że o Jimie Jonesie mało kto w Polsce słyszał, bo to postać, przy której Charles Manson to jedynie pogubiony, niegroźny hipis. W latach 60. Jones założył  w Indianapolis quasi-chrześcijańską sektę "Świątynia Ludu", która z czasem przeniosła się do San Francisco i stopniowo, dostosowując się do panujących wokół realiów "lata miłości", coraz bardziej łączyła się z kontrkulturą, przejmując cechy organizacji lewicowej. W połowie lat 70., gdy coraz trudniej było funkcjonować w Stanach sekciarskim zgromadzeniom, Jones wykupił niewielki skrawek ziemi w lasach deszczowych Gujany. Na miejscu założył osadę, nazwał ją Jonestown i zaczął stopniowo przenosić się tam wraz z wiernymi, którzy wyprzedawali swoje majątki i przekazywali wszystko na rzecz tego przedsięwzięcia. Jones, mimo iż zasłaniał się hasełkami o równości, miłości i pokoju, to okazał się człowiekiem rządzącym twardą ręką i obiecany przez niego raj szybko zamienił się w totalitarne państwo-miasto z którego nikt nie mógł wyjechać. W 1978 roku sprawą zainteresował się kongresmen Leo Ryan, który postanowił odwiedzić Jonestown. W czasie jego wizyty sytuacja się zaogniła, a sam polityk został zlikwidowany. Kilka godzin później wielebny Jones namówił niemal wszystkich swoich wiernych (blisko tysiąc osób) do zażycia trucizny, po czym sam strzelił sobie w głowę.

Masakra w Jonestown od dawna fascynowała Ti Westa - młodego, obiecującego twórcę niezależnych horrorów. Reżyserowi marzyła się realizacja miniserialu opowiadającego o tej tragedii, ale z racji tego, że jest na progu swojej kariery, zdobycie funduszy na taki projekt nie było jeszcze możliwe. West podzielił się swoim pomysłem z kolegą po fachu Eli Rothem. Idea bardzo mu się spodobała, więc zaproponował, że zdobędzie dla niego fundusze na realizację filmu fabularnego opowiadającego o tych wydarzeniach.



Historia ta jest na tyle wymowna, że West podczas pracy nad scenariuszem nie musiał się zbytnio wysilać nad warstwą fabularną. Punktem wyjścia i główną inspiracją przy realizacji "The Sacrament" stanowiły filmy dokumentalne, które stworzono między innymi z materiałów jakie pozostawiła po sobie ekipa, która przybyła do Gujany z Leo Ryanem w 1978 roku. Reżyser postanowił jednak, by akcję filmu przenieść w czasy nam współczesne. Zatroskanego kongresmena podmienił na młodego człowieka, który przybywa do odciętej od świata społeczności by odwiedzić swoją siostrę. Wraz z nim przybywają dwaj dziennikarze popularnego serwisu internetowego VICE (polska wersja: klik),  którzy rejestrują wyprawę na potrzeby popularnego cyklu  "The VICE Guide to Travel". Uwspółcześnienie nie wpływa jednak w negatywny sposób na ostateczny odbiór filmu, bo odcięta od świata osada i tak sprawia wrażenie znajdującej się poza czasem i dosadnie przypomina, że takie miejsca mogą nadal istnieć.

*


 Gdy dowiedziałem się, że najnowszy film Ti Westa jest zrealizowany w formie paradokumentu, odrobinę się wystraszyłem. Rozumiem, że "The Sacrament" (przynajmniej w teorii) miał być kinem eksploatacji: tanio zrealizowanym i służącym do zarabiania na następne filmy. Obawiałem się jednak, że będzie to dla tego młodego, utalentowanego reżysera krok w tył. Pomyliłem się. Prowadzenie narracji "kamerą z ręki" jest dość umownym zabiegiem i to, że "The Sacrament" jest stylizowany na amatorski dokument nie spowodowało, że warstwa wizualna jest nieestetyczna. Wszystko jest czytelne, a kadry są komponowane w interesujący, pomysłowy sposób. Nikomu nie zależało, by usilnie przekonywać widza co do autentyczności tych nagrań. Takich filmów było już zbyt dużo i nikt się na to nie da nabrać. Pozostaje pytanie, dlaczego reżyser, którego najbardziej udane filmy były mocno wystylizowane i prócz grozy oferowały duże przeżycia estetyczne, ubrał swój najnowszy obraz w kostium paradokumentu?

Poprzednie dzieła Westa: "Dom diabła" i "The Innkeepers", niosły ze sobą dawkę nostalgicznego retro i były mocno zakotwiczone w kinie grozy lat 80. W przypadku "The Sacrament", który ewidentnie dzieje się współcześnie, w pierwszej chwili trudno to dostrzec, lecz w gruncie rzeczy i ten obraz ma wiele wspólnego z horrorami tamtej dekady. Na pewnym poziomie Ti West nawiązuje tu do włoskich filmów kanibalistycznych, których wysyp miał miejsce na przełomie lat 70 i 80. To nurt wywodzący się z mondo movies,  szokujących  dokumentalnych obrazów będących kompilacjami nagrań ukazujących prawdziwą śmierć. Boom kina kanibalistycznego zbiegł się z wydarzeniami w Jonestown, a jego twórcy chętnie żerowali na lęku, który wywoływało wśród ludzi wspomnienie tego, co stało się w gujańskiej dżungli. "Cannibal Holocaust"*, najsłynniejszy film tego typu,  nosił cechy paradokumentu i co znamienne przed czołówką miał umieszczoną sentencję (“Those who cannot remember the past are condemned to repeat it” - George Santayana) która była wyeksponowana na tablicy w miejscu, gdzie odbywały się oficjalne spotkania mieszkańców Jonestown. Natomiast "Eaten Alive!", obraz opowiadający o młodej kobiecie próbującej wydrzeć swoją siostrę z sekty, która osiedliła się na terenach ludożerców, bezpośrednio odnosił się do tych wydarzeń. Jeśli nawet zapomnimy o "Cannibal Holocaust" (kto go widział ten wie, że tak zresztą będzie najlepiej) i uprzemy się, że od strony formalnej "The Sacrament" to nowoczesny obraz, to dalej musimy przyznać, że odwołuje się do fobii, które trawiły społeczeństwo w tamtym okresie. 




Filmy kanibalistyczne to jedna z najbardziej plugawych i odrażających gałęzi euro horroru. Można by więc domniemywać, że "The Sacrament" będzie filmem zawierającym przytłaczającą dawkę ordynarnej, szokującej przemocy. Nic bardziej mylnego. Celem Westa zawsze jest wywołanie u widza lęku, a nie obrzydzenia. Ma do tego szczególny talent i idealnie dobiera środki wizualnej ekspresji. W swoich filmach wręcz stroni od brutalnych scen, a do tego stosuje dość niekonwencjonalne sposoby budowanie dramaturgii - drażni się z przyzwyczajeniami widza, wywołuje napięcie czasem wcale nie dążąc do kulminacji. Z racji tego, że film stylizowany jest na paradokument, różni się poetyką od opowieści, które West tworzył wcześniej, siłą rzeczy musiał skorzystać z trochę innych środków wyrazu. Warto również pamiętać, że pracował na nietypowym dla horroru materiale. Adaptując historię masakry w Jonestown musiał zdawać sobie sprawę, że odbiorca od początku wie, jak potoczy się ta historia. Mimo iż niewiele w niej zmieniał i poprowadził ją po sznurku, to w pełni wywiązał się z zadania i udało mu się znakomicie zbudować atmosferę grozy.  Zagrożenie jest nienamacalne, jest nim rozpad społeczności, lęk jej członków, który przez większość filmu pozostaje niewyartykułowany. A gdy w końcu wychodzi on na jaw, to bez spodziewanych przez widza fajerwerków i paradoksalnie dlatego robi niesamowite wrażenie.

*

Z filmami kanibalistycznymi "The Sacrament" łączy również to, że jest nacechowany pewną "kaleką antropologią" przepisaną na kino eksploatacji. West nie ma zamiaru psychologizować, tworzyć obrazu publicystycznego i za wszelką cenę zmuszać widzów do refleksji. Chociaż tematyka tego filmu sprawiła, że z automatu stał się krytyką religii i społeczeństwa, to w gruncie rzeczy "The Sacrament" jest horrorem i nie chce być niczym więcej. Lecz groza, z racji tego, że jest gatunkiem żerującym na ludzkim lęku, jest bardzo podatna na interpretacje. Jeśli zechcemy destylować znaczenia z filmu Westa, to je w nim znajdziemy (można go przykładowo zestawić z "Wyspą doktora Moreau"**), ale nie powinniśmy tego robić. Po prostu pamiętajmy o tragedii w Jonestown i sentencji, która wisiała w miejscu spotkań sekty. Tej samej, która przestrzega widzów w czołówce "Cannibal Holocaust": "Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie."





* Co ciekawe, z producentem West kontaktował się tylko telefonicznie, ponieważ w tym samym czasie, wspomniany Eli Roth realizował swój autorski projekt "The Green Inferno", film otwarcie nawiązujący do "Canibal Holocaust". Nie trafił on jeszcze do szerokiej dystrybucji i są to tylko moje mgliste domysły, ale  możliwe, że produkując film Westa szykował sobie preludium do swojego dzieła.



** Przywódca grupy (zwany przez wiernych Ojcem), grany przez  Gene'a Jonesa (sic!) fizycznie nie przypomina Wielebnego Jonesa odpowiedzialnego za masakrę w Jonestown. Nosi co prawda podobne okulary, ale jest korpulentny i pojawia się tylko po zmroku - podobnie jak pewna słynna fikcyjna postać, którą w 1996 roku odtwarzał podstarzały Marlon Brando do którego Jones (aktor) jest bardziej podobny. W trakcie seansu zrozumiałem, że West bierze wydarzenia z Jonestown w pewien nawias i zestawia je z "Wyspą doktora Moreau", w której naukowiec robiący doświadczenia na zwierzętach z tragicznym skutkiem próbował je uczłowieczać i przemocą zwalczać ich naturalne instynkty. Jeśli prześledzić tematy do których odwoływali się twórcy kina kanibalistycznego ( społeczeństwo, konsekwencje zetknięcia ucywilizowanego świata z dzikim, nieokiełznanym) to również mają one wiele wspólnego z klasyczną opowieścią Wellsa.

piątek, 9 maja 2014

Reprobus - Markus Färber


Legenda o Świętym Krzysztofie to prastara opowieść zaadaptowana przez chrześcijaństwo z pogańskich wierzeń. Wiele razy zmieniana i dostosowywana do czasów i obyczajów panujących w danym okresie historycznym. Komiks "Reprobus" Markusa  Färbera jest artystyczną parafrazą jej wielu wariantów.

Najpopularniejszy z nich głosi, że św. Krzysztof (wcześniej zwany Reprobusem) był barbarzyńcą, który chciał służyć najpotężniejszemu władcy. Najpierw był to Cesarz, potem Szatan - obaj wykorzystywali jego siłę do czynienia krzywdy innym. Gdy zrozumiał, że Bóg jest potężniejszy od Diabła, zaczął szukać sposobności by mu służyć. Pewnego dnia napotkał pustelnika, który zasugerował mu, żeby swoją siłę wykorzystał po to, by przenosić podróżnych na drugą stronę rzeki i w ten sposób służył Chrystusowi.



Akcja komiksu dzieje się na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to sny pełne mitów i symboliki, zobrazowane za pomocą estetyki zaczerpniętej ze średniowiecznych malowideł i sztuki sakralnej. Te części najbardziej kojarzą mi się z twórczością innego komiksiarza chętnie odwołującego się do tych tendencji: Davida B. Druga warstwa to świat realny, który autor przedstawił nawiązując do malarstwa ekspresjonistycznego. Postacie ludzkie przywodzą na myśl słynny "Krzyk" Muncha, a kolorystyka utrzymana jest w ponurych, zimnych i depresyjnych barwach. Obie te stylistyki przenikają się, wchodzą z sobą w dialog, na takiej zasadzie, jak w jungowskiej koncepcji jaźni kontaktują ze sobą części naszej psychiki. Warto zauważyć, że swoistym medium między tymi stylami (a zarazem między starym jak świat mitem a współczesnością) jest rysownik, a podobną funkcję spełnia w micie św. Krzysztof przenosząc ludzi przez rzekę.

"Reprobus" w pierwszej chwili nie sprawia takiego wrażenia - bo można go odebrać jako opowieść o naszej cywilizacji - ale według mnie jest dziełem intymnym i osobistym. To historia o szukaniu samego siebie, o szukaniu Boga, dążeniu do oświecenia. Jest modlitwą, a może nawet autoterapią i refleksją nad rolą, jaką artysta (a może w ogóle człowiek?) spełnia w świecie. Jest to jednak opowieść o przejściu przez rzekę snuta przez człowieka, który chce się przedostać na drugi brzeg, ale jeszcze mu się to nie udało, a tym bardziej nie przeprowadzi tam swojego czytelnika. Autor ma mapę, ale jeszcze nie potrafi z niej skorzystać. A może jako przedstawiciel współczesnej okaleczonej duchowo cywilizacji po prostu zapomniał jak ją odczytać?


Mimo iż "Reprobus" jest niewątpliwie jednym z najpiękniej zilustrowanych albumów tego roku, to jest też takim, który trudno ocenić jednoznacznie. Jeśli szukacie w komiksie rozrywki, to lojalnie uprzedzam, że jest dziełem niezwykle trudnym i hermetycznym. Jest nie tylko wyzwaniem intelektualnym, ale wymaga też od nas przestawienia się na zupełnie inny tryb odbierania historii. W treści są co prawda zaszyfrowane znaczenia, ale nie jest to postmodernistyczny puzzel i ich rozgryzanie nie będzie dla czytelnika satysfakcjonujące. Jestem natomiast pewien, że Markus Färber będzie wracał do tych schematów jeszcze nie raz, a wizja tego, o czym opowiada, będzie się klarować. Obecnie jednak medytuje w samotności i jest zamknięty na odbiorcę.