Wielu z nas ma w głowach swoje listy komiksów które chcielibyśmy nadrobić. Klarują nam się po lekturze wszelkich branżowych rankingów, spisu tytułów nagrodzonych w Angouleme, czy wyróżnionych Nagrodą Eisnera, pozycji polecanych przez znajomych, krytyków, forumowiczów etc. Zapewne wielu z was ma na tych listach "Bone" Jeffa Smitha. Do niedawna gościł on również na mojej - teraz już stoi na półce.
"Kości", zostały rzucone po raz pierwszy ponad dwadzieścia lat temu, w 1991 roku. Do dziś komiks doczekał się wielu wznowień i uznawany jest wręcz za legendarny. Seria Jeffa Smitha to też prawdziwy tytan - czy jak kto woli "Titanic" - jeśli o branżowe nagrody chodzi. Gdy przeglądam ich listę, to nie przychodzi mi na myśl tytuł, który otrzymałby ich więcej.
Seria startowała we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Smith, jak wielu twórców z ówczesnego pokolenia komiksiarzy, próbował swoich sił na niezależnej scenie, która rozkwitła po serii autorskich komiksów publikowanych w poprzedniej dekadzie. Sam przyznaje, że największym impulsem by na poważnie zająć się komiksem był dla niego "Dark Knight Returns" Franka Millera, "Maus" Arta Spiegelmana i "Watchmen" Alana Moore'a. Jednak prócz tego, że owe tytuły otworzyły mu oczy na możliwości, jakie daje medium, nie sposób w "Bone" szukać stycznych z tymi nowatorskimi (nieraz prowokującymi w formie i treści) pozycjami dla dorosłych. I mimo iż Smith zapewnia, że swoją serie kierował do dojrzałego czytelnika, to stworzył komiks noszący wszelkie cechy tego, czym zaczytywał się w dzieciństwie. W pierwszych zeszytach składa hołd klasycznemu komiksowi "Pogo" autorstwa Wallta Kelly'ego - narysowane mocno cartoonową kreską animorficzne postacie do złudzenia naśladują jego styl. Innym twórcą który wywarł wyraźny wpływ na "Bone" jest Carl Barks. W owych nawiązaniach nie chodzi tylko o zgrabne łączenie komedii z komiksem przygodowym - charakter jednego z bohaterów, najbogatszego mieszkańca Boneville, jest bowiem wyraźnie inspirowany Sknerusem McKwaczem. Sam autor opisując swój komiks stwierdził: "Byłem... wielkim fanem Carla Barksa i Pogo, więc było to dla mnie naturalne by rysować stylem będącym połączeniem prac Walta Kelly'ego i Moebiusa".
Początkowo "Bone" wywołało we mnie zachwyt. Dawno nie czytałem tak oryginalnego, świeżego komiksu, będącego wręcz uosobieniem rozrywkowego potencjału tkwiącego w historiach obrazkowych. Humor sytuacyjny sąsiaduje tu z nostalgiczną, fantastyczną wiejską gawędą i powieścią drogi trochę w stylu "Wodnikowego Wzgórza"...
... a potem przyszedł Tolkien i wszystko popsuł.
Świat wykreowany przez Smitha w pierwszych tomach jest uroczy, przaśny i bajkowy. Jednak z każdym następnym zeszytem czuć, że autor chce przenosić ciężar historii - najpierw wprowadza narysowane semirealistcznyą kreską ludzkie postacie, potem stopniowo zmienia scenerię, a uniwersum przeistacza się z postdisnejowskiej bajki (tu wyjątkowo disnejowskość jest zaletą) w mroczne, średniowieczne fantasy inspirowane ponoć "Władcą Pierścieni". Smith nadaje opowieści epickiego rozmachu, lecz tym samym czyni ją coraz bardziej konwencjonalną i przewidywalną. W pewnym momencie komiks staje się wręcz nudny. Paradoksalnie, ratowanie świata przed zagładą okazuje się znacznie mniej intrygujące niż doroczne wyścigi krów, czy wyprawa bohaterów na wiejski jarmark.
Jak
wspomniałem we wstępie, "Bone" uważany jest za klasyka i pojawia się w
wielu rankingach najlepszych powieści graficznych. Komiksowy kanon jest
mniej zdradliwy niż listy "1001 filmów, które musisz zobaczyć nim
odwalisz kitę", ale jak widać i on zawiera pozycje popularne, trafiające
w masowe gusta, a niekoniecznie faktyczne arcydzieła. "Bone" to komiks
dobry, może nawet bardzo dobry, ale nie wybitny. Jest najzwyczajniej
nierówny, szkodzi mu serialowość i to, że gdzieś w połowie serię
dotknęło zmęczenie materiału, które odbija się również na jakości grafik
Smitha. Z czasem dewaluuje się tu nawet znakomita narracja, a autor,
ewidentnie zmęczony pracą, popada w marazm.
Zanim Smith zajął się na poważnie komiksem, pracował przez kilka lat w małej firmie produkującej reklamowe filmy rysunkowe i to, co najbardziej interesujące w warstwie formalnej "Bone", to elementy, które udało mu się przeszczepić właśnie z tego medium. Mimika bohaterów- zarówno tych cartoonowych, jak i tych bardziej ludzkich - posiadała cechy starej szkoły amerykańskiej animacji. Z czasem jednak autor poległ, przygnieciony comiesięcznym cyklem wydawniczym i zapewne nie był już w stanie poświęcić na to tyle czasu i wkładać w to tak dużo energii jak na początku. Tła robią się coraz mniej ciekawe, a z pozoru spektakularne sceny opowiedziane są w dość oszczędnej formie - i nie mam tu na myśli minimalizmu, tylko bidę wywołaną ewidentnym pospiechem.
The Changing Face of Comics?
Wielu krytyków zachwycając się "Bone" podkreśla, że Smith na pracę nad tym tytułem poświęcił aż 13 lat swojego życia, że zajmował się sam wszystkimi aspektami tworzenia opowieści (nie tylko pisał scenariusz, ale też rysował i robił liternictwo ), że była to iście tytaniczna robota... Gdy trzymamy w rękach jednotomowe wydanie, jesteśmy faktycznie pod wrażeniem. Warto jednak pamiętać, że w anglosaskim komiksie jest kilku większych madafakerów. Stan Sakai tworzy "Usagi Yojimbo" nieustannie od prawie trzech dekad i odkąd rozpędził serię trzyma wyrównany poziom (wyjątkiem jest chyba tylko "Yokai"). Warto również zwrócić uwagę na Dave'a Sima, autora w jakimś sensie bratniego dla Smitha, bo tworzącego cartoonowy komiks fantasy. Gdy startował ze swoją serią "Cerebus the Aardvark" (który dziś liczy 6000 stron stron i jest najdłuższym komiksem amerykańskim tworzonym przez jednego artystę) był twórcą jeszcze nieporadnym, ale z czasem coraz bardziej rozwijał warsztat. U autora "Bone" jest wręcz odwrotnie. Oglądając dokument-laurkę "The Cartoonist: Jeff Smith, Bone and the Changing Face of Comics" i mając w pamięci tych twórców - do których Smith naprawdę nie dorasta, było mi przykro słyszeć, jaki to jest wielki, jedyny i niepowtarzalny. Co ciekawe, Sakai pojawiał się ze Smithem na archiwalnych zdjęciach - jednak jego nazwisko nie padło w filmie ani razu.
Nie jestem wielkim miłośnikiem komiksu fantasy, ale bez problemu odnajduję w pamięci pozycje z tego gatunku które wygrywają z Bone - od razu przychodzi na myśl wydawana u nas we wczesnych latach dziewięćdziesiątych seria "Hugo", "Szninkiel", czy te bardziej skłaniające się w stronę fantasy tomy "Sandmana" (odnajdziemy tu sporo zbieżności z "Zabawą w Ciebie" - i tu, i tu kraina snów odgrywa ważną rolę). Najskuteczniej problem, jaki tkwi w "Bone", obrazuje zestawienie go z wydanym kilka lat temu przez Kulturę Gniewu komiksem "Trzy cienie". Jego autorem jest twórca z podobnymi doświadczeniami zawodowymi - współpracujący onegdaj z Disneyem Ciril Pedrosa, który za pomocą cartoonowej kreski stworzył dzieło zbliżone tematycznie, ale bardziej konsekwentne, skondensowane, spójne i soczyste od strony artystycznej.
Wiem, że wielu ludzi uważa "Bone" za arcydzieło, ale ja zaryzykuję tezę, że swoją sławę tak naprawdę zawdzięcza on niezwykle dobrej dystrybucji (którą z początku zajmowała się żona autora, a później firma księgarska odpowiedzialna za promocję "Harry'ego Pottera"), i przyjaznej dla czytelnika formie wydania - komiks doczekał się wielu wersji, ale czarno-białą, jednotomową edycję (1300 stronicowe monstrum) można kupić za stosunkowo nieduże pieniądze. Na pewno nie będzie to jednak kiepska inwestycja. To świetna rozrywka, skierowana do wszystkich grup wiekowych, komiks momentami rewelacyjny, ze świetnie napisanymi dialogami i zapadającymi w pamięć postaciami, sprawiający czytelnikowi dużo przyjemności przez kilka długich wieczorów. Niemniej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Smith nie wykorzystał całego potencjału, jaki tkwił w tej historii.