niedziela, 9 marca 2025

Pingwin. Długa droga do domu. Tom 1. Tom King.

 

 

Najważniejszą rzeczą jaką zjebałem jako kolekcjoner/fan Batmana, jest to, że olałem run Snydera, przez co wypadłem całkowicie z obiegu. Nie byłem nigdy jego fanem i nie mogłem się spodziewać, że dostanie w swoje łąpy Batmana na tyle lat? Potem, po dobrej dekadzie przyszedł interesujący mnie już bardziej Tom King, który też długo pisał Nietoperza. Mam początek jego runu, ale już się mocniej w niego nie wkręciłem. Kilka miesięcy temu, pisałem o serialowym „Pingwinie” jako czymś, co w komiksach mógłby napisać Ed Brubaker. Okazuje się, że szefostwo DC myślało podobnie gdy wydawało tę mini-serię. Jednak zamiast Bru postanowiło posadzić na stołku scenarzysty wspomnianego wcześniej Toma Kinga.


W nowym komiksie o Pingwinie dostajemy więc gęstą literacko narrację (czytałem to dość długo), opowiadającą w pierwszej części o powrocie stareńkiego już Pingwina do Gotham. Prócz solidnie odbębnionej wierszówki to rzecz nieco zawodząca, nie złą na pewno, ale nie dorastającą do serialowego odpowiednika solowych występów Pingwina. Owszem, historia nie szoruje o dno, jest przyzwoita, ale na poziomie psychologicznym czy emocjonalnym nie robi takiego wrażenia jak serial z Farellem. W dalszej części jednak cofamy się w czasie (na raptem dwa zeszyty) i dostajemy opowieść o początkach naszego nowego ulubionego Batmańskiego złola. Widać wtedy, że King czekał tylko na tę chwilę, bo w tym fragmencie pokazuje rogi i udowadnia, że wybranie go na scenarzystę „Pingwina” było dobrym posunięciem. Od strony rzemiosła to typowo noirowa narracja, przez co King na dobre już dołącza do mistrzów komiksu robiących najczęściej z wszystkiego czego się dotkną czarny kryminał. Dobrze to czy źle, to już nie mnie sądzić. Niemniej podkreślę: coraz mniej tu Moore'a, coraz więcej neo-noir. King oczywiście zostawia na tym swój znak wodny. Bo to nie miał być komiks dla nastolatków, napakowany akcją, tylko solidny dramat, powieść graficzna o wzlocie i ( strzelam, bo drugiego tomu jeszcze nie czytałem) upadku jednego z najważniejszych złoli Gotham. Liczę też, że w drugim tomie King podtrzyma zwyżkującą tendencję i jeśli w ogóle polecam Wam ten komiks to jednak nieco na kredyt. Bo na finiszu King pokazuje, że opowieść ma w sobie potencjał na coś lepszego niż dostaliśmy w pierwszych zeszytach.


Rysunkowo komiksowy „Pingwin” raczej nikogo o szybsze bicie sercanie przyprawi. Trudno tu szukać ponadprzeciętnych elementów, ale oczywiście z narracją obrazem i rysunkami jest wszystko w porządku. Trudno mi powiedzieć, czy coś bym w nim zmieniał, a to dlatego, że grafika jest nienachalna po to by czytelnik skupił się na historii. Wiadomix, że gdyby narysował to jakiś mistrz to bym chwalił, ale w gruncie rzeczy przechuj na ołówkach nie jest tu potrzebny.


Generalnie zrobienie z Kinga scenarzysty „Pingwina” wydaje się świetnym posunięciem. W rezultacie jednak dostajemy produkt nierówny, tylko momentami będący tym, czego oczekiwałem po seansie serialu o „Pingwinie”. Wiadomo nie od dziś, że filmowe wizje Batłomieja wpływają na komiksy z jego uniwersum. Nie uważam tego za coś dobrego, ale tym razem serialowa wersja zdecydowanie przerosła komiksową.


Batman: Łowy. Paul Gulacy/Douglas Moench


 


Dostało się u nas temu komiksowi od recenzentów, nie tylko za fabułę, ale też za grafiki. „Batman: Łowy”, to już pozycja wiekowa, pamiętająca piękne, ale też specyficzne lata 90. Na tle innych komiksów z tego okresu album nie wypada tragicznie. Owszem, pamiętam dobrze, że sam swego czasu zjebałem „Batman: Epidemia”, ale tam faktycznie moim zdaniem dział się niekontrolowany syf, grafomania i komiks nie przetrwał próby czasu. Z „Łowami” jest moim zdaniem inaczej. Jasne, że trzeba pamiętać iż to komiks przynależny swoim czasom, pulpa z lat 90., ale wydaje mi się, że zabawa nie do końca jest przez autorów spartolona. Że jest dużo czytania bo narracja (szczególnie w pierwszej historii) jest gęsta? Tak, musicie być na to przygotowani. Ale co poza tym zarzucić można temu komiksowi?



Opowieści duetu Paul Gulacy i Douglas Moench oraz dwóch kolorystów i inkerów ( co znacząco wpływa na styl i odróżnia pierwszą cześć komiksu od drugiej), to historia o starciu Batłomieja z doktorem Hugo Streangem. Psychologiczna warstwa jest więc tu rozbudowana, bo antagonista, będący psychiatrą, ma obsesję punkcie Nietoperza i grzebie w psychice naszej ulubionej postaci. Czy autorzy robią to dobrze? Cóż, to kwestia tego czego oczekujemy. Mnie przede wszystkim urzeka pomysł osadzenia historii w początkach działalności Nietoperza i nie przywoływaniu tony niepotrzebnych postaci z Bat-familii. Nie ma tu Robina, Bat-winga, Bat-kurwa-psa. Jest za to samotny mściciel i wiwisekcja (może nieco nieporadna, ale przy samym zamyśle to dobry pomysł) osoby Mrocznego Rycerza ( w drugiej odsłonie dostajemy też znakomity portret Stracha na wróble). Według mnie, wszystko to działa prawidłowo i zaserwowano nam przyzwoitą, nadającą się do czytania historię. Nie zgodzę się, że warstwa literacka jest aż tak zła, że śmieszna. Owszem, to pulpa, ale ja przyjmuję ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jasne jest, że to nie jakość „Roku pierwszego” Millera, cz „Długiego Halloween”. „Łowy” to produkt drugiej kategorii, ale nie spadają poniżej tego drugoligowego poziomu.



Paul Gulacy i Douglas Moench kiedyś nie byli moimi ulubieńcami. Znałem bowiem wcześniej ich prace z hiciora „Batman vs. Predator II” i szczerze powiedziawszy to było dużo słabsze do pierwszej odsłony komiksu o walce Predka z Batłomiejem, spreparowanej przez Gibbonsa i Kuberta. Jr. Dziś, na spokojnie, w oderwaniu do tamtego komiksu oceniam ich pracę na dobry z plusem. To najzwyczajniej mój Mroczny Rycerz, z ukochanych lat 90. „Łowy” co prawda nie należą do kanonu i nie jest to rzecz, która pojawi się w bat-topkach, ale osobiście nie wylewałbym dziecka z kąpielą.