wtorek, 26 maja 2020

DMZ. Tom 2. Wood/Burchielli




„DMZ” to komiks osadzony w niedalekiej przyszłości, tylko pisany z perspektywy lat 2000, gdy – co bardzo istotne – jeszcze świeże były lęki po 11 września. Autor scenariusza, Brian Wood wpadł na pomysł rozpętania w fikcyjnej Ameryce kolejnej wojny domowej, której epicentrum znalazło się w Nowym Yorku, między innymi na Manhattanie, pępku świata. W środek gorących, często mocno upolitycznionych wydarzeń Wood wpycha swojego bohatera Matthew Rotha (nazwanego po Philiphie Rothcie), młodego dziennikarza, który staje się jedyną osobą trzymającą rękę na pulsie strefy wojny. Wykorzystując fikcyjny konflikt i bohaterów gromadzących się wkoło Matthy'ego Wood opowiada historie o zwykłych ludziach próbujących przeżyć w nieciekawych, iście wojennych czasach. I tu leży siła tego komiksu, bo ukazanie codzienności pod ostrzałem snajperów to jego największa wartość.



Przy pierwszym tomie (jak i przy recenzowaniu jego serii „Ludzie północy”) zarzucałem Woodowi, że nie napisał dobrze bohaterów. Teraz muszę wszystko odszczekać, bo spora część tomu (kilka zeszytów) skupia się tym razem na postaciach pobocznych. Każdemu z osobna poświęcony jest cały zeszyt. Niby nie dużo, ale daje to większy wgląd w ich charaktery i życie. Niemniej i tak służą scenarzyście głównie do innych celów – opowiadania przez ich pryzmat o konflikcie, opinii publicznej kształtowanej przez dziennikarzy i o mieście targanym wojną, które dalej jest głównym bohaterem tej historii. Czyni to z „DMZ” komiks niecodzienny w katalogu świętej pamięci Vertigo, który można postawić obok „Transmetropolitan”. Trzeba jednak zaznaczyć, że dziełu Wooda brak groteskowości komiksu Ellisa, a sam Matthew nie jest takim skończonym cynikiem, jak Pająk Jeruzalem. Niemniej, mimo iż jego seria nie jest komediowa, od tych porównań Wood się nie uwolni. Trudno mi jednoznacznie powiedzieć czy przegrywa, czy wygrywa, mimo iż nie jestem psychofanem obu tytułów. Opowieści różnią się już przy samym rdzeniu. Dzieło Ellisa w dużej mierze było portretem postaci, a w przypadku Wooda to szkic targanego konfliktem miasta.



Większością grafik w tym tomie zajął się Riccardo Burchielli. To bardzo zdolny rysownik, w którego warsztacie czuć między innymi fascynację streetartem, co idealnie pasuje do uber miejskiej atmosfery tej opowieści. Burchielli nadaje się do ilustrowania „DMZ” znacznie bardziej niż do wikińskiej opowieści, bo warto zaznaczyć, że brał też udział w nadawaniu kształtu warstwie plastycznej „Ludzi północy”.

Mam wrażenie, że za bardzo posłodziłem w tym tekście Woodowi, więc na koniec dorzucę trochę dziegciu do beczki miodu. Ten komiks nie jest wybitny. Jest dobry, ale to wszystko. Owszem, będę go prawdopodobnie czytał do końca, ale wątpię, czy zostanie w mojej kolekcji. Wood to niestety tylko rzemieślnik i jego autorskim dziełom brak szaleństwa i genialności „Skalpu” Aarona czy „Ciminal” Brubakera. Jednak jeśli jesteście fanami Vertigo, to chcecie „DMZ” przeczytać, żeby uzupełnić sobie obraz katalogu Waszej ulubionej oficyny.


Judasz. Lovenesss/Rebelka




Rzecz nietypowa, bo to komiks polskiego rysownika stworzony do scenariusza Amerykanina i wydany najpierw na rynek anglosaski przez oficynę Boom. Komiks zgarnia bardzo pozytywne opinie i wydaje się triumfem zarówno Rebelki, jak i scenarzysty. Jak jest naprawdę?

Nie będę owijał w bawełnę. Zawiódł mnie ten komiks i bardzo się dziwię, że album ten dostaje tyle pozytywnych recenzji. Fabularnie to rzecz, która leży i kwiczy. Liczyłem na ciekawe rozważania teologiczne, a dostałem strumień świadomości z Judaszem w roli głównej, który (przynajmniej mnie) nigdzie nie zaprowadził. Scenariuszowi brak kręgosłupa i pomysłu. Nie jest to bowiem wersja wiadomych wydarzeń opisana z perspektywy Judasza, a przecież taki komiks aż prosi się o „Rashamonowy” sznyt. To impresyjna narracja snuta przez Iskariotę z samego dna piekła. Owszem, obcowało mi się tym komiksem dobrze, ale ostatecznie nie zostawił mnie z żadnymi interesującymi przemyśleniami. Bo umówmy się – to, że Judasz nie jest postacią jednowymiarową, wiedziałem od dawna i fakt, iż można stawać po jego stronie, nie jest dla mnie niczym szczególnie szokującym ani inteligentnym. A motyw patrzenia na losy Chrystusa przez pryzmat Judasza aż się prosi o to, by być kontrkulturowym wirusem zasianym w umysłach przypadkowych czytelników. Czymś, co zmieni perspektywę na wydarzenia opisane w Biblii.



Nie ma się jednak co oszukiwać, to ze względu na grafiki Jakuba Rebelki, naszego rodaka, ten album został u nas opublikowany. Mamy nowy towar eksportowy i jest się z czego cieszyć i czym chwalić (niedawno widziałem, że już coś robi dla 2000AD). Starszy ode mnie zaledwie o kilka lat twórca rośnie na nowego klasyka polskiego komiksu. Na rewersie okładki posłodził mu sam Mike Mignola, nazywając go „szalonym geniuszem”. Cóż, nie wiem jak u Rebelki z poczytalnością, ale z ołówkiem (tabletem?) radzi sobie znakomicie i nawet tylko po to, żeby zobaczyć go w akcji, warto po ten album sięgnąć. Tym bardziej że tylko on w tym komiksie nie pokpił sprawy i czytając „Judasza” można się faktycznie napawać jego grafikami. Warto dodać, że Rebelka nałożył też sam barwy i mimo iż robi to za pomocą komputera, to udaje mu się zachować pewien malarski charakter swoich prac. Ostateczny efekt jest bardzo udany. Ja, mimo iż jestem starym zrzędliwym przeciwnikiem takiego koloryzowania, cieszę się zawsze, gdy twórcy uda się zrobić coś estetycznego za pomocą komputera. Tak też jest w tym przypadku.



Przyznam, że jestem fanem „Ostatniego Kuszenia” oraz scen z „Mistrza i Małgorzaty”, w których występował Poncjusz Piłat i sięgając po „Judasza” byłem łasy na tego typu alternatywną historie. Nie dostałem nic takiego. Nie ma tu też ani interesującej opowieści (wszystko to tylko fantasmagoria, a nie pełnoprawna fabuła), ani dobrze napisanych postaci. Bohaterowie pojawiają się na zasadzie archetypów i autor prawdopodobnie uznał, że nie trzeba budować im backgroundu, bo wszyscy i tak znają ich wcześniejsze losy (kurde, trochę jak z superbohaterami w jakimś crossoverze z laserami z dupala). Może i prawda, ale moim zdaniem tak się nie robi i trzeba zarysowywać postacie, bo to uwiarygodnia historię. Ostatecznie warstwa scenariuszowa zdecydowanie nie dorównuje ilustracjom i musicie być tego świadomi sięgając po „Judasza”. A sięgnąć przecież chcecie – ze względu na Rebelkę.

 

Kryzys Bohaterów. Tom King



Swojego czasu zachwyciłem się komiksem „Vision” Toma Kinga (klik). Niedawno nadrobiłem jego bardzo dobry album „Mister Miracle”. Mam już przygotowany pierwszy tom jego runu „Batmana”, który jednak dostaje mieszane opinie, więc podchodzę do niego nieufnie. Będę go na dniach nadrabiał. Na razie jednak przyszła pora opisać na Arkham niedawno wydany przez Egmont „Kryzys Bohaterów”, napisany przez tego samego scenarzystę.

Zacznę od razu od konkretów. Fabuła ma dwie płaszczyzny. Pierwsza to kryminał z superbohaterami w rolach głównych. Mamy trupy, mamy podejrzanych, mamy postacie prowadzące śledztwo. Niestety jest ono, tak samo jak rozwiązanie zagadki, niesatysfakcjonujące i według mnie idiotyczne. Na drugim poziomie rozgrywa się natomiast opowieść o miejscu zbrodni. A to jest bardzo nietypowe i ciekawsze od samego śledztwa. Nazywa się Sanktuarium i jest swoistym azylem dla superbohaterów cierpiących na syndrom stresu pourazowego, którego nabawili się po groźnych misjach. To stworzone za pomocą technologii z Kryptona miejsce, gdzie każdy skrzywiony przez życie bohater może podzielić się swoimi problemami psychicznymi, przepracować je i zostać skutecznie uleczonym. Ten niecodzienny motyw jest najciekawszą częścią tego komiksu i dla niego warto przeczytać „Kryzys Bohaterów”, gdyż pisząc te elementy, King zdecydowanie stanął na wysokości zadania. To frapujące, że również bohaterowie mogą mieć zaburzenia emocjonalne. Że też muszą zmagać się z traumami, podobnie do policjantów czy strażaków (czyżby to jeszcze wybrzmiewały echa 11 września?). Potencjał tego tematu nie jest jednak do końca wykorzystany i ja widzę tu sporo miejsca na następne historie związane z Sanktuarium. Mam nadzieję, że ktoś je twórczo wykorzysta.



Gdyby tylko śledztwo było bardziej przemyślane, to może mielibyśmy komiks na miarę superbohaterskich dzieł Moore'a. Raz już King takie stworzył – mam na myśli „Visiona”. Bo i narracja jest tu bardzo dobra (wspaniała, momentami poetycka i urzekająca) i pomysł jest przecież interesujący. Niestety tak się nie stało. Podobno dużo w tym winy kierownictwa DC, które narzuciło wiele elementów historii. Ja jednak myślę, że to głupie usprawiedliwianie się Kinga, bo chyba nie zmusili go do napisania tak durnego zakończenia. A jeśli tak, to ja bym tę robotę rzucił w diabły i poszedł do Marvela pisać mega historie o trzecioligowych superbohaterach. No ale pewnie DC lepiej płaci.



Okraszona komputerowymi kolorami hiperrealistyczna warstwa graficzna jest idealna do opowieści superhero. A wiecie dobrze, że ja nie trawię komputerowych szkaradzieństw, więc musi być bardzo dobrze, skoro tym razem je chwalę. Owszem, na jakimś poziomie to kicz, ale przecież mamy do czynienia z opowieścią superbohaterską głównego nurtu. Inteligentną, bo inteligentną, ale to tylko mainstream. Podobno na zachodzie zarzucano autorom zbyt duże useksualnienie bohaterów. Ja tego jakoś szczególnie nie odczułem.

Reasumując: „Kryzys Bohaterów” to komiks nierówny. Są tu fantastyczne, pięknie napisane fragmenty, jak i bzdury związane ze śledztwem. Moim zdaniem jednak chcecie przeczytać ten komiks, bo motyw Sanktuarium jest bardzo pomysłowy i ostatecznie winduje wartość tego albumu. Ja jestem w sumie smutny, że King rozmienia się na drobne u majorsów. Bo to zdolny chujek i jestem pewien, że gdyby mu nie grzebali przy scenariuszach, mógłby napierdalać arcydzieła. Czego sobie, Wam i jemu życzę.


czwartek, 14 maja 2020

Stwory nocy i inne historie. Neil Gaiman.




Zbiorek krótszych komiksowych dzieł wybranych Neila Gaimana. Cenię tego autora, ale z czasów, gdy był jeszcze facetem zmieniającym oblicze medium, a nie komercyjnym pisarzyną fantasy łasym na sławę i kasiorkę. Tak, lubię Gaimana, ale Gaimana wariata, eksperymentującego z narracją wizjonera walczącego na pierwszym froncie krzywdzonej przez dekady sztuki, chcącego doprowadzić do jej nobilitacji i uważam, że ten koleś urodził się po to, by pisać komiksy. Udowodnił to nie tylko „Sandmanem”, ale i wybitnymi „Sygnałem do szumu” i „Czarną Orchideą” (oba z rysunkami Mckeana, którego w tym zbiorku nie uświadczymy). Musimy jednak zapomnieć o tych genialnych tworach, w „Stworach nocy” dostajemy bowiem dzieła zupełnie innego kalibru.

Większość z zebranych tu komiksów wyszła już w naszym kraju w osobnych, cieniutkich albumach. Mam je w większości na półce, ale wydanie zbiorcze jest tak ładne, że mimo to się na nie połasiłem. Jako że są to mogące funkcjonować samodzielnie twory, przyjrzyjmy się każdemu projektowi z osobna.




„Arlekin i walentynki” zilustrowane przez Johna Boltona największe wrażenie robi od strony graficznej. To jednak po części również zasługa Gaimana, bo trzeba mu przyznać, że miał talent do znajdywania dobrych współpracowników. Na pierwszy rzut oka ilustracje wyglądają jak obrobione (komputerowo?) zdjęcia i w rezultacie dostajemy urzekające realizmem grafiki z wyraźnym malarskim akcentem. Opowieść natomiast traktuje o Arlekinie, który oddaje swoje serce pewnej pięknej młodej damie. Trzeba jednak zaznaczyć, że zarówno fabuła, jak i grafiki (mimo iż te warsztatowo są całkiem dobre) balansują na granicy kiczu, więc nie nazwałbym tego komiksu dobrym.

Drugą opowieścią w zbiorze są „Morderstwa i tajemnice” zaadaptowana z opowiadania do formy komiksu przez cenionego rysownika Philipa Craiga Russella. W porównaniu do „Arlekina i walentynek” to prawdziwa perełka, którą można by uznać za jeden z lepszych komiksów Gaimana, gdyby nie fakt, że jest adaptacją z prozy,. To opowieść quasi-noir przeniesiona w scenerię niebios, gdzie aniołowie pracujący nad kreacją wszechświata zostają wciągnięci w sprawę morderstwa jednego ze swoich pobratymców. Sam pomysł jest frapujący, ale jego realizacja jest bardzo udana i w rezultacie dostajemy po mistrzowsku przetworzony motyw z czarnego kryminału. W tym wypadku jedyne co mi pozostaje to chwalenie zarówno Gaimana, jak i Russella i uznanie „Morderstw i tajemnic” za najlepszą rzecz w tym zbiorze.





Kolejne historie zostały zebrane pod szyldem „Stwory nocy”. To albumik zawierający trzy opowieści stworzone do spółki z Michaelem Zullim. Tym razem komiks został narysowany bezpośrednio do scenariuszy Gaimana. Sam Zulli to jeden z najzdolniejszych rysowników, z którym przyszło Neilowi pracować (między innymi przy „Sandmanie”, gdzie bardzo wyróżniał się na tle innych artystów). Amerykańskiemu grafikowi wybitnie wychodzi rysowanie zwierząt, ma wszak na koncie między innymi wielokrotnie nagradzaną serię „The Puma Blues” (którą chętnie bym zobaczył po polsku), co Brytyjczyk postanowił wykorzystać podsuwając mu na początek skrypt opowiadający o kotach. To właśnie „Cena” jest zdecydowanie najmocniejszą częścią tego fragmentu albumu. Po niej następuje kilkunastostronicowa „Córka Sów” – mroczna, folkowa baśń przepisana na komiksowe medium. Trzecia historia to „Fakty w sprawie odejścia panny Finch”, surrealistyczna opowieść najbardziej przypominająca filmowe dzieła Terry'ego Giliama. Jak już wspomniałem Zulli fantastycznie radzi sobie z ołówkiem i pędzelkiem (piękne akwarele!) i od strony graficznej, mimo iż w całym albumie znajdują się dobre rysunki, tworzone przez niego fragmenty są zdecydowanie najlepsze. Fabularnie jednak obie historie są niezbyt odkrywcze i mam wrażenie, że przy rewelacyjnej „Cenie” wypadają blado i znalazły się tu tylko jako wypełniacz.

Zbiorek kończy „Zakazane narzeczone niewolników bez twarzy w sekretnym domu nocy straszliwych żądz” narysowane przez Shane'a Oakleya i będące zarazem parodią powieści gotyckich, jak i satyrą na życie pisarza horrorów. Z całej antologii to jedyna historia, która nie była wcześniej opublikowana w naszym kraju. To słabiutka rzecz i nie przemawia do mnie ani od strony literackiej, ani graficznej i nic by się w gruncie rzeczy nie stało, gdyby nigdy nie ujrzała u nas światła dziennego.



Zebrane tutaj komiksy nie są tak rewolucyjne, jak wspomniane we wstępie klasyki. Część z nich to zresztą dzieła Gaimana przepisane z innego medium i jej adaptatorom brak nieraz ikry charakteryzującej najlepsze komiksy Brytola. Jak to bywa w przypadku zbiorków, ten też jest nierówny i nie sądzę, że po lekturze tej antologii ktoś mógłby stać się wyznawcą Gaimana. Jeśli chcecie zacząć przygodę z jego komiksami, to odsyłam do tytułów, które wymieniłem na początku. „Stwory nocy i inne historie” zawierają głównie materiał dla komplecistów. I dobrze – takie albumy też są na rynku potrzebne.

Wydział 7


„Polskie BBPO”, „Polski Hellboy”, „Polskie Archiwum X” – atakowały mnie hasła rzucane przez recenzentów pierwszych zeszytów „Wydziału 7”. Jestem fanem obu franczyz, więc czułem się tymi określeniami mocno zachęcony. Koniec sezonu pierwszego, który nastąpił po 5 zeszytach (bo tak autorzy postanowili dzielić swój cykl) jest dobrym momentem, by przyjrzeć się bliżej tej serii na Arkham.

Rzecz dzieje się za głębokiej komuny, w latach 60. i opowiada o specjalnym wydziale SB zajmującym się zjawiskami paranormalnymi. W jego skład wchodzą bohaterowie niecodzienni dla tego typu jednostek – między innymi ksiądz i cyganka. Sprawy, którymi przyjdzie im się zająć, są w dużej mierze zaczerpnięte z naszych ludowych legend i zabobonów, ale znalazło się też miejsce na takie wyciągnięte prosto z amerykańskiej popkultury.



Nie będę ukrywał – polubiłem ten komiks. Dobry jest tu zarówno pomysł, jak i wykonanie. Wszyscy pracujący przy tej serii rysownicy to przyzwoici rzemieślnicy i od tej strony nie można się do niczego przyjebać, bo wygląda na to, że scenarzyści zaprosili do współpracy czołówkę dzisiejszych krajowych realistycznych grafików. Problem skrywa się jednak gdzieś indziej. Pamięta ktoś jeszcze również całkiem udaną „Pierwszą Brygadę”? Wybitne „Zdarzenie 1908” też było na pewnym poziomie parafrazą „Ligi niezwykłych dżentelmenów”. „Wydział 7", podobnie jak inne polskie przeróbki zachodnich wzorców, musi również w końcu zderzyć się z oryginałem. Nie jest dla mnie absolutnie niespodzianką, że przy takim zestawieniu jakościowo przegrywa. Siłą rzeczy muszę go porównać z „BBPO”, które stanowiło dla tej opowieści niejako wzór. Na jego tle komiks Polaków wypada blado. Mimo iż dostaliśmy już 5 regularnych zeszytów, to bohaterowie nie są dalej dobrze zarysowani. Do samego końca pozostają niestety nieciekawi i papierowi, a to przecież znakomicie napisane postacie stanowią bodaj największą zaletę „BBPO”. Tutaj powinno być podobnie, bo to zwykli ludzie stykający się z nadprzyrodzonymi zjawiskami i ciekawe powinno być to, jak te wydarzenia rzutują na ich życie.



To właśnie bohaterowie i ich rozterki zostają ze mną na długo po lekturze każdego tomu „BBPO”. W przypadku „Wydziału 7” pozostałem z niczym, bo umówmy się, że fabuły nie są tu szczególnie odkrywcze. Na tym poziomie to tylko cierpiące z powodu epizodyczności powielanie oklepanych schematów rozpisane na kilkadziesiąt stron zeszytówki. Ten format najzwyczajniej nie daje autorom szans pokazać rogów. Zresztą, takich seriali już się przecież niemal dla TV nie robi. Dziś fabuły są długie i rozbudowane – tak jest też w rozpędzonym już BBPO. Myślę jednak, że twórcy zdają sobie z tej słabości sprawę, bo wprowadzili zeszyty specjalne, które mają być poświęcone poszczególnym postaciom. Na razie wyszedł jeden niejako wypełniający lukę w życiorysie cyganki współpracującej z wydziałem i jest bardzo dobry, jeśli nie najlepszy z całej serii.

Mimo pewnych mankamentów muszę jednak przyznać, że obcuje się z tym komiksem bardzo dobrze i uważam, że powinniście dać „Wydziałowi 7” szansę. Tym bardziej że gdy seria się rozwinie, to prawdopodobnie znajdzie się w niej miejsce na załatanie dziur w życiorysach bohaterów i pełnowymiarowe fabuły. Ogólnie rzecz biorąc, mam wrażenie, że autorzy wiedzą, co robią i jaki efekt chcą uzyskać, więc warto dać im kredyt zaufania i czekać na następne numery. Mam nadzieję, że przy sezonie drugim przyjdzie mi już mówić o tym komiksie w samych superlatywach.


piątek, 8 maja 2020

Usagi Yojimbo. Stan Sakai


Wszystko zaczęło się w 1984 roku, podczas nieco osobliwego boomu, jaki miał wtedy miejsce w komiksie niezależnym. Nagle stały się modne opowieści, w których bohaterami czyniono gadające i chodzące na dwóch nogach zwierzęta. Większość stworzonych wtedy postaci nie przetrwała jednak nawet kilku zeszytów, bo autorom brak było pomysłu na rozwijanie ich losów. By umieścić ten okres na osi czasu historii komiksu zaznaczę, że było to dokładnie w tym momencie, gdy debiutowała seria o nastoletnich żółwiach ninja – które zresztą pojawiają się gościnnie na lamach opisywanej przeze mnie Sagi. Gdy moda przeminęła, na rynku nie zostało zbyt wiele takich komiksów. W owym czasie, prócz Żółwi, narodził się jednak inny nietypowy a popularny do dziś bohater – Usagi Yojimbo – niezwykle empatyczny, honorowy królik-samuraj przemierzający feudalną Japonię i walczący z niesprawiedliwością. Nikt, łącznie z samym twórcą, chyba nie spodziewał się, że seria przetrwa aż tak długo. Stało się jednak tak, iż w tym roku obchodzimy już 36-lecie nieprzerwanego ukazywania się Usagiego – co czyni z niego najdłuższy komiksowy cykl w historii tworzony przez jedną osobę (autor rysuje, pisze scenariusz i robi liternictwo). Osobiście uważam też, że to najlepsza długa seria w historii medium. Bardzo się cieszę, bo w końcu doczekaliśmy się wznowienia na naszym rynku (po trzy tomy w jednym opasłym woluminie!), wskutek czego mam okazję ją Wam przybliżyć.

Punktem wyjściowym dla autora, Stana Sakai (rocznik 1953), wychowanego na Hawajach Amerykanina Japońskiego pochodzenia, były filmy Akiry Kurosawy na czele ze „Strażą Przyboczną”, która w oryginale nazywa się wszak „Yojimbo”. „Usagi” zaś znaczy „królik”. Jednak przez te 36 lat ukazywania się serii autor wyeksploatował niemal wszystkie możliwe elementy związane z chambara eiga (to określenie oznacza „film samurajski z walkami na miecze”) – od mniej znanych od dzieł Kurosawy filmów Hideo Goshy, przez serię obrazów o „Zatoichim”, „Lady Snowblood”, po „Samotnego wilka i szczenię” (w Polsce bardziej znanego ze swojej celuloidowej inkarnacji na Amerykański rynek funkcjonującej u nas jako „Kat Shoguna”). Niektóre z tych postaci pojawia się nawet osobiście w historii o Usagim, oczywiście uchwycone w poetyce charakterystycznej dla serii i przedstawione jako zwierzęta. Autor nie stronił też od nawiązań do opowieści w innym tonie i odważnie czerpał również z takich klasyków jak słynny fantastyczny, kostiumowy film grozy „Kwaidan” i licznych literackich opowieści niesamowitych z kraju swoich przodków. To są tytuły, które przychodzą mi na klawisze od razu, gdy myślę o nawiązaniach w Usagim, ale to pewnie zaledwie ułamek źródeł, z których czerpał. Prócz tego odważnie grzebał w historii Japonii, interpretując na swoją modłę autentyczne wydarzenia, wysyłał swojego bohatera do walki z zastępami ninja (opowieści o klanach zamaskowanych wojowników stanowią w Usagim osobny wątek), serwował opowieści detektywistyczne (w nich obok głównego bohatera zazwyczaj pojawia się istotny dla serii inspektor Ishida), a nawet fantasy. Rozrzut gatunkowy, z którego korzysta Sakai, jest iście imponujący. W serii sąsiadują ze sobą duże, epickie historie i zupełnie kameralne o trudnym życiu wieśniaków w feudalnej Japonii. Utwory mocno liryczne, nastrojowe, jak i przepełnione akcją opowieści o brawurowych czynach. Znalazło się tu nawet miejsce dla kilku historii antywojennych, ukazujących jak straszne były czasy, w których tytułowy ronin (czyli samuraj bez pana) przemierzał bezdroża Japonii. W późniejszych tomach Sakai poruszył nawet watki prześladowania chrześcijan w ojczyźnie samurajów. Mówiąc krótko, przez te 36 lat przywołano tu wszystko, co kiedykolwiek pojawiło się w kostiumowych opowieściach traktujących o Japonii, a część elementów pojawiła się chyba tylko na łamach tej sagi.



Ważne jest, iż dzięki dogłębnej znajomości kultury Kraju Kwitnącej Wiśni przez te wszystkie lata serii Sakaiego nie dotknęło zmęczenie materiału i przyznam, że na każdy nowy tom czekam z utęsknieniem i jeszcze nigdy się nie zawiodłem. Oczywiście, przy tylu odcinkach wkrada się tutaj pewna powtarzalność, ale przy tak długim cyklu jest to nieuniknione. Niemniej uważam, że do dziś autor wychodzi z każdej stworzonej przez siebie opowieści obronną ręką.

Wszystko to brzmi bardzo poważnie ale przy okazji jedną z wielu zalet Usagiego jest to, że to seria odpowiadania również dla dzieci. Wszystkie wymienione elementy zostały bowiem bardzo sprytnie podane jako utwór o gadających i chodzących na dwóch nogach zwierzętach, w warstwie plastycznej nawiązujący do historyjek z Kaczogrodu Carla Barksa – kreska jest bardzo precyzyjna, dynamiczna, ale przy tym utrzymana w kreskówkowym (czy raczej do bólu komiksowym!) stylu. Mistrzowska stylizacja na komiks dziecięcy stała się zresztą kluczem do sukcesu serii. Według mnie warstwa graficzna to samo najlepszej jakości mięsko. Usagi to też idealny przykład tego, o co chodzi w narracji komiksowej i trudno mi szukać w tym medium lepszego rzemieślnika niż Sakai. Przyznam jak na spowiedzi, że dla mnie ten autor jest większy niż sam Barks!



Mimo iż z plansz o Usagim bije prostota i pewna umowność, to autor traktuje swoich odbiorców całkiem poważnie. Prócz przygód opowiadających o walkach ze zbójami i innymi niegodziwcami przemyca na kartach tej opowieści zajmujące graficzne wykłady o kulturze Japonii. Dowiemy się z nich przykładowo tego, jak wytwarzano samurajskie miecze i uprawiano wodorosty, a nawet jak tworzono sos sojowy. Dodatkową atrakcją tej serii jest więc walor edukacyjny i gwarantuję, że komiks ten może zarazić wasze dzieci fascynacją kulturą Japonii lepiej niż niejedna manga. Zresztą autor prócz sterty nagród branżowych (w tym statuetki Eisnera – komiksowego odpowiednika Oscara) otrzymał również tytuł „Ambasadora Kultury” przyznawany przez Japanese American National Museum.

Albumy o Usagim są w takim samym stopniu wypełnione akcją, co mądrymi, nasiąkniętymi empatią przypowieściami, które traktują o konieczności pomagania słabszym. Obcuję z tą serią już kilkanaście lat i przyznam, że mam do niej nie lada słabość. Trzymam całość na najwyższej półce w swojej bibliotece i uważam, że nie istnieje w świecie komiksu pozycja, która lepiej nadawałaby się do roli kodeksu określającego zasady postępowania z innymi. Zróbcie sobie i swoim dzieciom przyjemność i kupcie wznowienia tej serii od Egmontu. Gwarantuję, że nie będziecie zawiedzeni.

środa, 6 maja 2020

Hitman. Tom 1. Garth Ennis



Kolejna niedokończona przez Mandragorę seria, którą od nowa zaczął wydawać Egmont. Tym razem padło na „Hitmana” Gartha Ennisa. Dostajemy twardą oprawę, świetny papier i lakierowane elementy na okładce. Wydanie prima sort, które chcecie sobie kupić, nawet jeśli macie na regale pierwszą edycję.

Nie wiem czy to był przebój w krajach anglosaskich (musiało się sprzedawać nieźle, bo dociągnięto serię do 61 zeszytu), ale to rzecz skrojona tak, by miała szeroki target. To opowieść o płatnym zabójcy osadzona głęboko w Uniwersum DC. Przynajmniej według mnie umieszczenie w Gotham cyngla z nadprzyrodzonymi mocami wydaje się genialnym i piniondzogennym pomysłem. Prócz typowych fabuł opowiadających o krwawych zleceniach można wcisnąć do historii chociażby gościnne występy Batmana, co Ennis zresztą chętnie czyni. Ba, wszystko zaczyna się od pięknych, poetyckich wywodów Demona Etrigana! Co ciekawe, Ennis (a może w tym przypadku nasz tłumacz, Marek Starosta?) poradził sobie świetnie z tą postacią mówiącą wierszem. Jest tu też obecne widmo legendarnego Jokera, acz potencjał jego postaci nie został zdecydowanie wykorzystany i mam nadzieję, że jeszcze do tej historii wróci.



„Hitman” to nie jest ten sam kaliber opowieści co recenzowane przeze mnie niedawno „Multiwersum” (klik), ale Ennis ukazuje w swoim albumie jak można eksploatować uniwersum DC bez kija w dupie (tu było „bez zbędnego nadęcia”, ale że Ennisowi by się ten „kij w dupie” podobał, to zmieniłem). Wychodzi mu to może nie znacznie lepiej, ale inaczej, lżej niż Morrisonowi i w rezultacie lektura jest wdzięczniejsza, co moim zdaniem chwali się i działa na korzyść Irlandczyka. Niestety, na lekkości i dobrze zastosowanym humorze plusy tej opowieści się kończą i muszę zaznaczyć, że „Hitman” to nie jest szczyt możliwości tego scenarzysty.



Kiedyś ktoś słusznie powiedział, że „przeczytać jeden komiks Ennisa to jakby przeczytać wszystkie”. Ja jednak lubię tego twórcę i często mu to wybaczam. Mimo iż faktycznie się powtarza to dziś, po trzydziestce, doceniam go bardziej, niż dajmy na to dziesięć lat temu, gdy byłem jeszcze młody i głupi, bo dla mnie jednak mimo dość rubasznego humoru mówi czasem o ważnych rzeczach. W sposób lekki i żartobliwy, ale o ważnych, a to cecha wybitnych twórców, dajmy na to Bukowskiego czy Voneguta, a kimś takim jest Ennis dla mainstreamowego komiksu anglosaskiego. „Hitman” czytany po „Hellblazerze” i „Kaznodziei” wypada jednak dość blado i dodatkowo naznaczony jest tą okrutną, powtarzalną ennisowszczyzną, będąc przy tym tylko sprawnym czytadłem. Owszem, obcuje się z nim całkiem dobrze, więc jeśli szukacie serii lekkiej łatwej i przyjemnej to trafiliście na właściwy tytuł. Ja jednak oczekuję po tym Irolu-zwyrolu trochę lepszych rzeczy.