wtorek, 26 sierpnia 2014

Intymność, czułość i samotność.





Intymne, biograficzne opowieści są dziś jedną z najchętniej wykorzystywanych konwencji komiksu niezależnego. „Życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił” jest wręcz podręcznikiem tworzenia fabuł tego typu. Seth - jeden z tuzów kanadyjskiej sceny niezależnej - nie postawił bowiem na opisywanie faktów i wydarzeń, a na przekazanie swojej własnej osobowości. To dzieło przewrotne, inteligentne i szczere, będące świetnym przykładem tego, jak kreatywnie opowiadać o sobie, nawet gdy nasza egzystencja skupia się głównie na życiu wewnętrznym.

Kreśląc swój portret, autor dobitnie zaznacza, że jest zdeklarowanym samotnikiem. Jego alter ego nie ma zbyt wielu przyjaciół. W swojej opowieści zaznacza obecność tylko jednego, z którym spotyka się od czasu do czasu i dyskutuje o komiksach (notabene to nikt inny jak Chester Brown, autor „Na własny koszt”). Seth jest człowiekiem o introwertycznej osobowości, dla którego przeszłość stała się bezpieczną kryjówką. Czuje z nią niesłabnącą wieź, cały czas przywołując w pamięci stare paski komiksowe lub wspomnienia z dzieciństwa i przez ich pryzmat (niczym bohater serialu „Życie jak sen”) patrzy na rzeczywistość. Największą przyjemność czerpie z odwiedzania miejsc, które dobrze zna z młodości, oraz regularnych wizyt w antykwariatach, do których przychodzi w poszukiwaniu zeszytów komiksowych, winyli oraz starych, zakurzonych pism ze stripami. 



Pewnego dnia, w jednym z archiwalnych numerów New Yorkera, Seth natyka się na rysunek nieznanego mu twórcy podpisującego się enigmatycznym pseudonimem Kalo. Zaczyna odczuwać pewną więź emocjonalną z tym zapomnianym artystą, co skutkuje poszukiwaniami innych jego prac. Akcja dzieje się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, na długo przed czasami świetności internetu, więc znalezienie jakichkolwiek informacji o fascynującym go autorze jest bardzo trudne i czasochłonne. Wszystko, co udaje mu się dowiedzieć, to tylko poszlaki. Bohater angażuje się jednak tak bardzo, że wyrusza w podróż śladami tajemniczego rysownika. 

 „Życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił” tylko pozornie jest komiksem o próbie odnalezienia Kalo – autor ten wszak nigdy nie istniał, a jego osobowość została stworzona na potrzeby tej historii, by popychać do przodu fabułę i przemyślenia bohatera. Pod pewną dozą fałszywej, komiksowej publicystyki, kryje się melancholijna autobiograficzna opowieść o szukaniu samego siebie. Refleksja nad własną przeszłością, przyszłością, perspektywami życiowymi. Przyglądanie się własnym lękom i pragnieniom. Autor przywdziewa pewną maskę, i pozornie trzyma dystans, ale jasnym jest, że historia życia Kalo, którą stopniowo odkrywa, jest dla niego okazją do zadawania pytań o swój własny los, próbą pogodzenia się z ewentualną życiową porażką. 

To również intymna i czuła opowieść o człowieku zamkniętym w swoim świecie. Z jednej strony  celebrująca samotność i melancholię, pewną stagnację, z której bohater nie chce się uwolnić, z drugiej traktująca o strachu przed dojrzewaniem emocjonalnym i poważnymi związkami. 


Mimo iż „Życie nie jest takie złe…” traktuje o rysowniku komiksów, to w samej fabule autor stroni od wspominania o swojej twórczości. Oczywiście, poniekąd mówi o niej przez pryzmat prac Kalo, jednak z drugiej strony nie ma takiej potrzeby, bo mamy ją przecież przed oczami. Odnajdziemy w niej ducha anglosaskich komiksów niezależnych, coś z obrazków zamieszczanych na łamach New Yorkera, ale też senny pejzaż Kanady, atmosferą (tylko atmosferą, gdyż trudno szukać tu podobieństw warsztatowych)  przywodzący na myśl przesycone samotnością obrazy Edwarda Hoppera. 

 Wielu czytelników, szczególnie kolekcjonerów i zatwardziałych miłośników komiksów, którzy często kontaktują się ze światem zewnętrznym za pomocą swojej pasji, odbije się w powieści Setha jak w lustrze. Warto mięć ten album na półce, żeby sięgnąć po niego w trudnych chwilach, bowiem dzieło Kanadyjczyka jest świetnym remedium na kiepskie okresy w życiu. Gwarantuję, że działa, sam to sprawdziłem. Bo w gruncie rzeczy: życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Życie i czasy Dona Rosy




Na łamach internetowego RYMSu pojawił się przedruk mojego tekstu, który pierwotnie ukazał się w papierowej wersji pisma jesienią 2013 roku. Artykuł miał być zapowiedzią wizyty Dona Rosy w Polsce. Wyszło jednak tak, że ukazał się już po fakcie. Po tym co Don opowiadał będąc w Polsce napisałbym go trochę inaczej, rozwinął  wątki konfliktu z Disneyem i jego filami, ale i tak jestem z tego artykułu bardzo zadowolony.

(...) Obywatel Sknerus  

Jego najważniejszy komiks, "Życie i czasy Sknerusa McKwacza", to biografia fikcyjnej osobistości, najbogatszego kaczora świata, wymyślonego w latach czterdziestych przez Carla Barksa. Na filmie zamieszczonym na YouTubie, w którym Rosa oprowadza widzów po swoim domu, można dostrzec, że w jego pracowni, prócz niesamowitego zbioru kaczych dewocjonaliów, znajdziemy pokaźną kolekcję kina z początków XX wieku. Są tam dzieła Davida W. Griffitha, Charliego Chaplina, Fritza Langa, Harolda Lloyda. To zapewne przejaw miłości do klasycznego kina, ale również encyklopedia pomagająca w pracy, niezastąpione źródło informacji na temat strojów i innych realiów ówczesnego życia. Rosa jest bowiem do tego stopnia wierny komiksom Barksa, że niemal wszystkie swoje historie osadza na przełomie XIX i XX wieku.  Pochodzący ze starego szkockiego klanu Sknerus McKwacz to postać wykreowana w czasach wielkiego kryzysu, ma więc trudny charakter i cechuje go szorstkość ludzi żyjących w tamtym okresie. Jego historia to również historia kolonizacji i emigracji zarobkowej – zanim osiadł w Ameryce, podróżował po całym świecie. Elementy, wokół których Rosa buduje fabuły swojego cyklu, były wspominane na łamach komiksów Barksa. Czasem wydarzenie, o którym Sknerus ledwie napomknął, urasta w komiksie Rosy do pełnometrażowej historii. Z serii opowieści stworzonych w charakterystycznym dla "Kaczora Donalda" kilkunastostronicowym standardzie, zebranych i wydanych w dwóch grubych albumach, wyłoniła się pełna goryczy epicka saga, ujęta w konwencję powieści awanturniczej (...)




poniedziałek, 4 sierpnia 2014

ZAPASY Z KOWALCZUKIEM (VRECKLESS VRESTLERS)




W ostatnich latach Łukasz Kowalczuk stał się bardzo aktywnym twórcą na polskiej scenie komiksowej. Najpierw zabłysnął zinem „Nienawidzę ludzi” wypełniającym lukę w kategorii obrazkowych opowieści o punkowo-undergroundowym rodowodzie. Później stworzył szereg komiksów internetowych, prowadził także nieistniejący już serwis szlam.net. Miniony rok przyniósł natomiast książkę „TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat 90. w Polsce”.

Graficzną działalność Łukasza Kowalczuka cechuje nostalgia za czasami, w których dorastali dzisiejsi trzydziestolatkowie – okresem, gdy tekstów kultury adresowanych do młodego odbiorcy nie dotknęła jeszcze ręka poprawności politycznej, a bohaterami filmów animowanych były zmutowane żółwie ninja, zmotoryzowane myszy z Marsa, koty-samuraje i Bóg jeden wie co jeszcze. Jest to tęsknota za figurkami, które kolekcjonowaliśmy w dzieciństwie, spektakularnymi galami amerykańskich zapasów (docierającymi do nas zza wielkiej wody dzięki telewizji satelitarnej), nocami spędzonymi przy nieśmiertelnym Pegasusie oraz godzinami ślęczenia przy automatach we wszechobecnych wówczas salonach gier. Nowe dziecko Kowalczuka w naturalny sposób stało się wypadkową wszystkich tych elementów.



Konstrukcja scenariusza „Vreckless Vrestlers” przywołuje wspomnienie pretekstowych fabuł, którymi okraszano popularne w minionych dekadach wirtualne pojedynki w stylu „Mortal Kombat”. Zeszyt „zerowy” to swoiste intro ukazujące przybycie wojowników na miejsce walki. Szef federacji zapaśniczej z planety Excelsior, przy pomocy machiny pozwalającej na podróże w czasie i przestrzeni, po kolei sprowadza najlepszych zapaśników z całej galaktyki, by wzięli udział w największym tego typu turnieju. Patrząc na ich klocowate sylwetki, trudno oprzeć się wrażeniu, że autor wzorował swoich bohaterów na popularnych figurkach z lat 80. i 90., w dodatku nie tylko tych przedstawiających wrestlerów. „Trzydziestoletnie dzieciaki” z pewnością dostrzegą ich podobieństwo do postaci z uniwersum He-Mana.

Druga odsłona „Vreckless Vrestlers” to już soczyste mięso, w którym zapaśnicy biorą się za łby i w spektakularny sposób robią sobie nawzajem kuku. Do walki staje menażeria idealnie pasująca do bywalców słynnej kantyny Mos Eisley. No dobrze, może to nie do końca trafne porównanie, bo oprócz postaci przynależnych do pulpowej szkoły SF (między innymi humanoidalnego zielonego kota i krwiożerczego kraba) na ringu pojawia się szalikowiec z Gdyni oraz hermafrodytyczna Walkiria o imponującym zaroście. Warto zaznaczyć, że komiks powstał jeszcze przed ostatnią edycją Eurowizji i wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest przypadkowe. Ukazały się jednak dopiero dwa zeszyty serii (z sześciu planowanych), dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby na podium stanęła właśnie brodata kobieta.



Styl Kowalczuka wywodzi się z komiksu podziemnego, niemniej uważam, że mimo pewnej toporności jego kreski, autor jest bardzo sprawnym rzemieślnikiem. Przedstawione w recenzowanym tytule walki są dynamiczne i uatrakcyjnione wieloma interesującymi rozwiązaniami formalnymi. Sam zainteresowany przyznaje, że jego twórczość jest tematycznie osadzona między mainstreamem a undergroundem. „Vreckless Vrestlers” to raczej niszowa pozycja. Łukasz Kowalczuk ewidentnie nie aspiruje do prezentowania inteligentnych opowieści. Nie ma też ambicji tworzenia produktów atrakcyjnych dla szerokiego grona odbiorców. Uprawia komiksowy punk rock. Precyzyjnie obrał kierunek, w którym się rozwija, a to, że jego styl jest turpistyczny i kiczowaty, nadaje pracom pewnego uroku oraz świetnie pasuje do przywoływanych przez autora konwencji.