Kuba Jankowski zaprosił mnie do współtworzenia działu komiksowego serwisu Poltergeist. Na pełnoetatowy udział nie znajdę czasu, ale chętnie wspomogę redakcję kilkoma recenzjami. Prawdopodobnie będą to głównie teksty o mainstreamowym komiksie europejskim. Myślę, że łamy Poltera świetnie się do tego nadają.
Gdy pierwszy raz do Europy przywieziono dziobaka, brytyjscy naukowcy nie
uwierzyli w autentyczność owego egzotycznego znaleziska. Anatomia
stworzenia wydawała się im tak nieprawdopodobna, że podejrzewali
mistyfikację. Twierdzili, że to spreparowany eksponat: bóbr z doszytym
kaczym dziobem. Jednorożec to właśnie taki nieszczęsny dziobak - twór osobliwy, z miejsca wzbudzający szereg podejrzeń.
Zawsze uważałem, że kino klasy B nie posiada swojego odpowiednika w komiksie. Gdy album jest zły od strony rzemieślniczej, to jest po prostu zły - nic go nie uratuje, tak jak w filmie gatunkowa konwencja i niski budżet usprawiedliwiają wiele niedociągnięć. Natomiast w branży komiksowej najtańszymi pulpowymi szmatławcami zajmowali się często twórcy uznawani później za mistrzów, a do taniego horroru, czy kina sensacyjnego klasy B z lubością sięgają czołowi twórcy pokroju Alan Moore'a czy Ed Brubaker'a. Po lekturze Jednorożca zmieniłem zdanie. Seria autorstwa Mathieu Gabelli i Anthony'ego Jeana to podane pod postacią frankofońskiego komiksu głównego nurtu szalone, postmodernistyczne exploitation, które - o zgrozo - wymknęło się twórcom spod kontroli...
Mimo iż współczesna literatura fantastyczna dalej niechętnie eksperymentuje z formami narracji, to kurczowo chwyciła się postmodernizmu - i to tego w najbardziej spłyconej postaci. Autorzy do bólu eksploatują motywy alternatywnej historii, chętnie mielą steampunk z czym popadnie, do tego stopnia, że stało się to wręcz niesmaczne i męczące. Takie też wydaje się - wyjątkowo niezgrabne, warto dodać - wejście twórców Jednorożca w owe schematy. To istny popkulturowy potwór Frankensteina. W czasach Przedwiośnia Żywych Trupów i wszechobecnych parafraz to wyświechtany frazes, ale pasuje jak ulał do tworu, w którym poetyka powieści Arturo Péreza-Reverte spotyka się z horrorem cielesnym. Twórcy osadzili akcję w 1565 roku. Bohaterami są wybitni medycy tamtej epoki, należący do quasi-masońskiej grupy walczącej z tajnym stowarzyszeniem kościelnym, próbującym przejąć władzę nad światem. Prócz tego autorzy wszczepili w kwitnącą filozofię odrodzenia motywy zaczerpnięte wprost z filmowego Reanimatora i fizjologicznej twórczości Cronenberga (szczególnie Videodrome), a za konwencję obrali fantasy wymieszane z powieścią "płaszcza i szpady" i teoriami spiskowymi.
Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie i nie ma co ukrywać: przeszarżowano nie tylko fabułę, ale dosłownie każdy element składowy tego komiksu. Grafik Anthony Jean wydaje się niezłym rzemieślnikiem, ale jego kolorowane komputerowo rysunki są też do bólu kiczowate, łączące styl frankofoński ze skażonymi graffiti i mangą komiksami lat dziewięćdziesiątych (najbliższe skojarzenia mam z estetyką Afro Samurai). Zgubiono również proporcje między warstwą literacką, a narracją obrazem. Scenarzysta, by wprowadzić czytelnika w realia świata przedstawionego, upycha tu masę informacji, jakby manifestując to, że tak naprawdę wolałby napisać powieść. Byłem wręcz zdumiony dyletanctwem autorów, gdy w pierwszym tomie znalazłem planszę, na której umieszczono dwadzieścia (!) dymków z dialogami, a jako ilustrację zastosowano jedynie panoramę miasta. Ponadto w fabule znajdziemy przytłaczającą ilość nomenklatury medycznej i zawiły popis erudycji teoretycznie nieprzystający do lekkiego, stricte rozrywkowego charakteru tej opowieści. Nawet ekskluzywne wydanie wydaje się nie pasować do zawartości.
Do listy paradoksów można dołączyć jeszcze jeden, bodaj największy. Jednorożec to fantastyczna i ekscytująca lektura. Na jakimś poziomie blisko mu do niektórych komiksów Gartha Ennisa (dla dobra sprawy uznajmy, że tych lepszych), z tą tylko różnicą, że wszystko wydaje się tu śmiertelnie poważne... o ile można potraktować serio opowieść, w której bohater okłada przeciwników kręgosłupem wyjętym ze zwłok, które przed chwilą jeszcze leżały na stole sekcyjnym. Jednorożca najlepiej opisują przeciwieństwa: to komiks inteligentny i głupi, poważny i śmieszny, zarówno dobry jak i zły. Mimo rzemieślniczej nieporadności twórców czyta się go wspaniale, a niedorzeczna historia (tu trzeba przyznać, że podparta solidnym, szczegółowym riserczem i zdradzająca znajomość konwencji i schematów gatunkowych) wciąga jak diabli. W czasie lektury ekscytowałem się tak bardzo, że na przemian prychałem śmiechem i przeklinałem na głos, nie dowierzając w to, co widzę.
Słyszałem o Jednorożcu kilka nieprzychylnych opinii, a w recenzjach dominował raczej zachowawczy ton. Nic dziwnego, pisząc o nim można się czuć zbitym z tropu. Mógłbym ten komiks uznać za najsłabszy z całej frankofońskiej oferty Taurusa, lub równie dobrze za najlepszą mainstreamową serię 2012 roku. Gdy patrzę na Jednorożca z perspektywy krytyka, mam mieszane uczucia, ale jako miłośnik kina exploitation i innej szmiry (zawsze denerwował mnie pejoratywny wydźwięk tego słowa, używanego jako polski odpowiednik angielskiego pulp, ale w tym przypadku jest odwrotnie - to Szmira przez "duże Szy") jestem w nim wręcz zakochany. Gdyby Tarantino postanowił zrobić film fantasy, to wyszłoby mu właśnie coś takiego...
TEKST ZOSTAŁ PIERWOTNIE OPUBLIKOWANY NA ŁAMACH POLTER.PL
Zawsze uważałem, że kino klasy B nie posiada swojego odpowiednika w komiksie. Gdy album jest zły od strony rzemieślniczej, to jest po prostu zły - nic go nie uratuje, tak jak w filmie gatunkowa konwencja i niski budżet usprawiedliwiają wiele niedociągnięć. Natomiast w branży komiksowej najtańszymi pulpowymi szmatławcami zajmowali się często twórcy uznawani później za mistrzów, a do taniego horroru, czy kina sensacyjnego klasy B z lubością sięgają czołowi twórcy pokroju Alan Moore'a czy Ed Brubaker'a. Po lekturze Jednorożca zmieniłem zdanie. Seria autorstwa Mathieu Gabelli i Anthony'ego Jeana to podane pod postacią frankofońskiego komiksu głównego nurtu szalone, postmodernistyczne exploitation, które - o zgrozo - wymknęło się twórcom spod kontroli...
Mimo iż współczesna literatura fantastyczna dalej niechętnie eksperymentuje z formami narracji, to kurczowo chwyciła się postmodernizmu - i to tego w najbardziej spłyconej postaci. Autorzy do bólu eksploatują motywy alternatywnej historii, chętnie mielą steampunk z czym popadnie, do tego stopnia, że stało się to wręcz niesmaczne i męczące. Takie też wydaje się - wyjątkowo niezgrabne, warto dodać - wejście twórców Jednorożca w owe schematy. To istny popkulturowy potwór Frankensteina. W czasach Przedwiośnia Żywych Trupów i wszechobecnych parafraz to wyświechtany frazes, ale pasuje jak ulał do tworu, w którym poetyka powieści Arturo Péreza-Reverte spotyka się z horrorem cielesnym. Twórcy osadzili akcję w 1565 roku. Bohaterami są wybitni medycy tamtej epoki, należący do quasi-masońskiej grupy walczącej z tajnym stowarzyszeniem kościelnym, próbującym przejąć władzę nad światem. Prócz tego autorzy wszczepili w kwitnącą filozofię odrodzenia motywy zaczerpnięte wprost z filmowego Reanimatora i fizjologicznej twórczości Cronenberga (szczególnie Videodrome), a za konwencję obrali fantasy wymieszane z powieścią "płaszcza i szpady" i teoriami spiskowymi.
Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie i nie ma co ukrywać: przeszarżowano nie tylko fabułę, ale dosłownie każdy element składowy tego komiksu. Grafik Anthony Jean wydaje się niezłym rzemieślnikiem, ale jego kolorowane komputerowo rysunki są też do bólu kiczowate, łączące styl frankofoński ze skażonymi graffiti i mangą komiksami lat dziewięćdziesiątych (najbliższe skojarzenia mam z estetyką Afro Samurai). Zgubiono również proporcje między warstwą literacką, a narracją obrazem. Scenarzysta, by wprowadzić czytelnika w realia świata przedstawionego, upycha tu masę informacji, jakby manifestując to, że tak naprawdę wolałby napisać powieść. Byłem wręcz zdumiony dyletanctwem autorów, gdy w pierwszym tomie znalazłem planszę, na której umieszczono dwadzieścia (!) dymków z dialogami, a jako ilustrację zastosowano jedynie panoramę miasta. Ponadto w fabule znajdziemy przytłaczającą ilość nomenklatury medycznej i zawiły popis erudycji teoretycznie nieprzystający do lekkiego, stricte rozrywkowego charakteru tej opowieści. Nawet ekskluzywne wydanie wydaje się nie pasować do zawartości.
Do listy paradoksów można dołączyć jeszcze jeden, bodaj największy. Jednorożec to fantastyczna i ekscytująca lektura. Na jakimś poziomie blisko mu do niektórych komiksów Gartha Ennisa (dla dobra sprawy uznajmy, że tych lepszych), z tą tylko różnicą, że wszystko wydaje się tu śmiertelnie poważne... o ile można potraktować serio opowieść, w której bohater okłada przeciwników kręgosłupem wyjętym ze zwłok, które przed chwilą jeszcze leżały na stole sekcyjnym. Jednorożca najlepiej opisują przeciwieństwa: to komiks inteligentny i głupi, poważny i śmieszny, zarówno dobry jak i zły. Mimo rzemieślniczej nieporadności twórców czyta się go wspaniale, a niedorzeczna historia (tu trzeba przyznać, że podparta solidnym, szczegółowym riserczem i zdradzająca znajomość konwencji i schematów gatunkowych) wciąga jak diabli. W czasie lektury ekscytowałem się tak bardzo, że na przemian prychałem śmiechem i przeklinałem na głos, nie dowierzając w to, co widzę.
Słyszałem o Jednorożcu kilka nieprzychylnych opinii, a w recenzjach dominował raczej zachowawczy ton. Nic dziwnego, pisząc o nim można się czuć zbitym z tropu. Mógłbym ten komiks uznać za najsłabszy z całej frankofońskiej oferty Taurusa, lub równie dobrze za najlepszą mainstreamową serię 2012 roku. Gdy patrzę na Jednorożca z perspektywy krytyka, mam mieszane uczucia, ale jako miłośnik kina exploitation i innej szmiry (zawsze denerwował mnie pejoratywny wydźwięk tego słowa, używanego jako polski odpowiednik angielskiego pulp, ale w tym przypadku jest odwrotnie - to Szmira przez "duże Szy") jestem w nim wręcz zakochany. Gdyby Tarantino postanowił zrobić film fantasy, to wyszłoby mu właśnie coś takiego...
TEKST ZOSTAŁ PIERWOTNIE OPUBLIKOWANY NA ŁAMACH POLTER.PL