Chciałem zacząć od
ultrazabawnego żartu o X-Menowym bingo – rozumiecie, w tych
komiksach przewijają się nieustannie te same tematy, więc można w
sumie zgadywać na ślepo, o czym będzie kolejna historia. Myślałem
nawet, że potencjalnych wątków jest za mało, by zapełnić
wszystkie 25 kafelków na planszy. Muszę jednak zwrócić honor,
ktoś w internetach już oczywiście stworzył takie bingo, bzdurek
starczyło na zapełnienie całości, a „Wojna o mesjasza” nie
wyczerpuje nawet połowy z nich. Nadal jednak te mutanckie wojaże
wydają mi się być cholernie monotematyczne.
Nie za bardzo
mieliśmy szansę kiedykolwiek o tym zapomnieć, ale dla pewności
przypominam – mutanci nie mają łatwo. Ciągle ktoś usiłuje ich
wybić, a większość z rysujących się przed nimi przyszłości
wygląda z jakiegoś powodu gorzej od tych, które w swoich wizjach
dostrzegają inne superistoty w Marvelu. Z jednej z takich
przyszłości pochodzi znany Wam już pewnie Bishop, drugi (po
Cable'u) z najbardziej upartych przeskakiwaczy temporalnych. Aby
uniknąć okropności wszelkiego rodzaju, postanawia on (jak to
zwykle bywa) zdecydować się na zło, swoim zdaniem, konieczne.
Sprzymierza się ze Stryfem, złym klonem Cable'a i posiadaczem
najbardziej niepraktycznego męskiego pancerza w całej historii
fikcji i planuje zamordować Hope Summers – tytułowego mesjasza
wszystkich mutantów. Wolverine i jego ekipa do zadań brutalnych
musi go oczywiście powstrzymać, a jakby tego było mało we
wszystko wplątuje się też Apocalypse.
Uprzedzałem, że brzmi typowo? No to już nie będziemy się na tym skupiać, przynajmniej nie ma tu nigdzie Phoenix Force i Sentineli, o dziwo. Nie jest też szczególnie poruszana kwestia nietolerancji, a tego akurat żałuję, bo to zwykle najbardziej ugruntowany motyw we wszystkich tytułach X-Men. Skupmy się na tym konkretnym „Punkcie zwrotnym” – czy to faktycznie punkt zwrotny? Niekoniecznie. Czy to dobry komiks? Tak, nawet tak, choć w sumie satysfakcja z lektury ma u mnie charakter ogólnego zadowolenia napędzanego trochę nostalgią, bo przechodząc do konkretów, łatwiej mi wyliczyć zgrzyty.
Narracja miejscami kuleje. Przez większość czasu biegnie ze względną gracją, ale przychodzą momenty, w których odwala piruety jakby jej ktoś przy osiąganiu prędkości dźwięku oba kolana przestrzelił. Może to kwestia kompozycji tego albumu, nie składa się bowiem na niego tylko jedna seria, ale ciągłość wydarzeń i ich spójność nie zawsze do końca grają płynną melodię. Dopuszczam też możliwość, że to wynik swobody danej rysownikom – nieścisłości (choćby w składzie mutantów obecnym podczas konkretnych scen) wypływały głównie przy zmianie ilustratora. Były też jednak chwile, gdy nie miałem zielonego pojęcia, o czym pierdzielą postacie, nawet pomimo znajomości szerszego kontekstu tej historii.
Nie pasuje mi też płytkie
potraktowanie relacji między tak charakternymi bohaterami. Nawet
najbardziej bzdurne fabuły z X-Men w tytule ukochałem sobie dzięki
wiarygodnej chemii w tej ekipie, a tu scenarzyści spłaszczyli
większość niuansów. Uniknął tego chyba tylko Duane
Swierczynski, u reszty ta banda zabijaków wypada blado zarówno w
grupie, jak i indywidualnie. Nie udało im się sprzedać mi
motywacji Bishopa, wyszedł po prostu na skrajnego buca, Angel
wykazał się skrajną durnotą i naiwnością, nawet jeśli
uratowało to wszystkim dupy, a Stryfe jest złolem zbyt
przerysowanym jak na realia XXI wieku. Zupełnie nie rozumiem też w
ogóle sensu istnienia postaci Vanishera. Przydatna moc tego gościa
przestaje działać właściwie na samym początku i od tej pory
jedynym jego celem jest irytowanie kolegów i co gorsza nas, biednych
czytelników. Miałem serio nadzieję, że Deadpool wpakuje mu trochę
ołowiu w czachę.
Skoro o Deadpoolu mowa, to może pora
wreszcie wspomnieć, co mi się podobało. Tak, Wade tutaj wypadł
zaskakująco dobrze i tak, nadal wkurza swoim żenującym humorem.
„Wojna o mesjasza” to jednak jeden z tych tytułów, w których
ten cringe ma w sobie jakiś tragizm, okropne okoliczności robią z
karmazynowego gaduły cierpiętnika i w takim wydaniu można go
znieść. Wbrew moim własnym oczekiwaniom podobał mi się cały
setting świata przedstawionego, przegięty mrok, nihilizm i łolaboga
najgorsza możliwa przyszłość. Dawno nie czytałem superhero
osadzonego w rzeczywistości praktycznie pozbawionej ciepłych
kolorów, więc głód smutaśnej atmosfery jest potencjalnym
winowajcą mojego zaślepienia.
Nie wszystkie relacje są tu
zresztą fabularnie zawalone. Oddanie i troska, jaką Cable okazuje
Hope, są odczuwalne na praktycznie każdej stronie i jako dzieciak
wychowany na animowanych X-Men, zdecydowanie wolę Nathana Summersa w
wydaniu heroicznym. Jakby kretyńskie nie były usprawiedliwienia
Bishopa, jego wewnętrzny dialog też fajnie nakreśla nieustanną
chęć wpakowania kulki w błyszczący i kolczasty hełm Stryfe'a.
Przede wszystkim jednak, pomimo abstrakcyjności całej opowieści,
czułem ciągle o jak wielką stawkę, teoretycznie, toczyła się
gra. Determinacja mutantów mi się udzieliła, co też w sumie nie
dziwi, wychowankowie szkoły Xaviera zawsze byli dla mnie istotni i
jeśli scenariusz kompletnie nie kładzie ich charakterów, łatwo mi
im uwierzyć.
Prawie żadnych zastrzeżeń nie mam za to do
warstwy wizualnej. Prawie, no i bardzo subiektywnie, bo siląc się
na uwzględnienie innych gustów widzę, co tu się może niektórym
nie spodobać. Cały album to właściwie parada perfekcyjnych
cyfrowych artów, coś jak galeria najwyżej ocenianych na DeviantArt
po wklepaniu w lupkę „Gloomy X-Men stuff”. Reprezentacja sztuki
komiksowej z tej cyfrowej szkoły, co to przeleciała przez realizm i
pofrunęła gdzieś dalej, w opartą na miękkim cieniowaniu
stylizację pozbawioną cartoonowych konturów. Czasem psuje to
czytelność, czasem przytłacza ciemnością, czasem brakuje teł.
Wiadomo, prostota i umowność potrafią w komiksach działać
naprawdę pozytywnie na rzecz przejrzystości, sekwencyjności i
ogólnego stylu. Jestem jednak ogromnym fanem Claytona Craina, pasuje
mi przesadnie ponury charakter jego prac, nie przeszkadzają
karykaturalnie majestatyczne pozy i podziwiam ilość pracy, jaką
wkłada w każdy kadr. Drugi pod względem natężenia prac w albumie
Ariel Olivetti niewiele mu zresztą ustępuje, poza pewnymi grupami
muskułów odnosi się po prostu bardziej do realizmu, nie unika
kadrów, na których faktycznie coś widać, no i przynajmniej (w
przeciwieństwie do Craine'a) potrafi rysować dzieci. Styl mniej
wyrazisty, ale w sumie bardziej ogarnięty warsztatowo. Choć nie
każdemu przypasują takie klimaty, włodarze Marvela wyraźnie nie
oszczędzali w tym przypadku na szacie graficznej.
Nie jest to
ogólnie mój pierwszy kontakt z przedstawioną tu walką o życie
młodej Hope. Jak wielu z Was, choć nie traktuję tego jak
usprawiedliwienia, popełniłem za młodu grzeszek zwany czytaniem
skanlacji. Ta historia zapadła mi w pamięć, dzięki rysunkom i
dzięki temu gęstemu klimatowi, który teraz już czasem wydaje mi
się przesadzony. Ostatecznie, jako fan mutantów, dalej uważam
„Wojnę o mesjasza” za komiks, który warto mieć na półce. Nie
tylko po to, by stał się częścią odkupienia za piracki proceder.
Miłośnicy tych postaci poczują się tu jak w domu, a wypracowana
już z pewnością umiejętność przymykania oka na pewne głupotki
ułatwi im czerpanie radości z kolejnych X-Menów wyciętych z
dobrze znanego szablonu. Całej reszcie radzę sobie odpuścić.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz