„Łasuch”, mimo iż nie był idealnym tworem, zdrowo namieszał na rynku komiksowym i nie tylko. Udało się nawet zrobić serial wyświetlany na Netflixie. Pal sześć, że niewierny oryginałowi i średni, ale kasa na pewno się zgadzała i jakieś ładne czeki trafiły zapewne do Jeffa Lemire, który zresztą obecnie jest gwiazdą komiksowych majorsów.
Prawdopodobnie też kwestie finansowe i zadyma wokół serialowego „Łasucha” skłoniły autora do stworzenia kontynuacji. Lemire od wielu lat był już gwiazdą, ale jedynie niezalu, a tam zarabia się średnio jeśli nie słabo. Z jednej strony fajnie, że poszedł pracować przy tytułach, które zapewnią mu dużą kasę. Z drugiej, tak jak w przypadku Jasona Aarona, mogłoby to być rozmienianiem się na drobne. Nie będę pewnie w tym tekście zaglądał mu do kieszeni i w dorobek twórczy. Przyjrzę się tylko nowemu „Łasuchowi”.
Trzyczęściowa, post-apokaliptyczna opowieść o chłopcu jelonku miała pewne problemy. Zbyt duża skrótowość, artystyczne pójście na łatwiznę ze strony autora i opisywanie wszystkiego za pomocą tekstu, a nie historii komiksowych są moimi głównymi zarzutami wobec tej serii. W rezultacie był to średniak oparty o dobry pomysł. W „Powrocie” od strony formalnej czuć, że Lemire poczynił postępy. Coraz lepiej rysuje, efektownie komponuje plansze, mistrzowsko opowiada za pomocą sekwencji obrazów. Pokazuje rogi niczym już nie jelonek, a wielki, dojrzały jeleń. Od tej strony miło się z tym albumem obcuje. Problemem jednak pozostaje fabuła.
Lemire przy okazji „Powrotu” chciał najwyraźniej stworzyć swoje „Weapon X”. Osadzoną w futurystycznym laboratorium opowieść o zezwierzęceniu rodzaju ludzkiego, zabawie w boga i jej konsekwencjach. Petardę, która rozsadzi nasze uczucia. Wyszedł kapiszon a cały talent i warsztat tego artysty niestety poszły na marne. Opowieść, która miała chwytać za serce, jest wyzuta z emocji i nie jest to zabieg celowy – ona jest po prostu nieciekawa. Tylko zahacza w treści o motywy potencjalnie zdolne wywołać uczucia podobne do wspomnianego „Weapon X”, ani nie wzrusza, ani nie szokuje. Dlaczego? Brakuje jej przede wszystkim tego, co miała oryginalna seria: duszy. Wszystko dzieje się zbyt szybko, postacie (a właściwie jedna postać: wielkolud) powsadzane są tu na siłę, a nowi bohaterowie nie są zbudowani przekonująco. Dzięki dobremu warsztatowi autora płynie się błyskawicznie przez tę opowieść, ale pozostajemy bez większych refleksji.
Odgrzewane kotlety bywają smaczne. W tym przypadku tak nie jest. Lemire z gracją człowieka słonia rozmienił się na drobne, tworząc dzieło nikomu, prócz jego samego (bo na tym zarobi) niepotrzebne. Wielka szkoda i mam nadzieję, że seria o chłopcu Jelonku, mimo iż już zamieniła się w nielichą, dochodową franczyzę, nie będzie kontynuowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz