Mam wrażenie, że Egmont już dawno nieco przystopował z segmentem „Mistrzowie Komiksu” i zaniedbuje tę linię. Już na pewno mało w niej tak niegdyś chętnie wydawanych frankofonów. Dlatego z „Kanibali Nowego Jorku” cieszyłem się jak głupi z bateryjki. Lubię Boucq'a jeszcze z czasów, gdy cisnął komiksy Jodorowsky'ego. Jerome Charyn, od czasu wydania u nas niezłej „Czarciej Mordy”, też nie jest dla mnie anonimową postacią. Podchodziłem więc do tego albumu pełen nadziei.
Nie tak dawno, przy okazji pisania o „Punisherze” Ennisa, wspominałem o zaczerpniętym z kina eksploatacji motywie, dotyczącym kanibali żyjących w Nowojorskim Metrze. Tu spodziewałem się właśnie czegoś takiego. Nic z tego. „Kanibale Nowego Jorku” to okultystyczny (a już na pewno przynajmniej zawierający mistyczne elementy) kryminał. Patologicznych osobników faktycznie wpierdalających ludzi tu nie uświadczymy. Nie będę mówił, co jest zamiast tego, ale ogólnie mój wewnętrzny zwyrol kochający kino gore jest ostro zawiedziony. Fajnie wyszły elementy dziejące się w rosyjskim gułagu, ale to tylko mały odsetek tego, o czym traktuje ten komiks.
Co jest tu więc fajnego? Miasto, tętniące życiem, ale też cuchnące śmiercią, brudne ale i liryczne. I ten element – wraz z rysunkami Boucq'a – jest najciekawszą częścią składową komiksu. Fabuła bowiem nie zachwyca i jestem (szczerze powiedziawszy) zawiedziony tym, że właśnie ten album został wybrany do publikacji. Na żadnym poziomie nie jest arcydziełem (nawet rysownikowi grafy lepiej wychodziły w „Czarciej Mordzie”) i nie napędzi Egmontowi sprzedaży frankofonów. Podczas gdy Timofowi "Donżon" sprzedaje się jak ciepłe bułeczki, stajnia dużego E. wprowadza nam na rynek nieco nudnego, generycznego przedstawiciela szkoły europejskiej, który ani nie jest klasyką, ani też dziełem awangardowym. Owszem, frankofonami zajęli się inni wydawcy, ale fajnie by było, gdyby Egmont też nie spoczął na laurach i pokazywał nam „musiszmiecie” lub odważne, nowatorskie komiksy ze starego kontynentu.
Jak wspomniałem – najfajniej w całym albumie wypadło miasto, pełne brudu i turpizmu, ale czuć, że autorzy pałają do niego miłością. Metropolię zaludniają oczywiście różne kasty. My widzimy głównie półświatek: gangsterów, bezdomnych, biednego tatuażystę, no i policję. Jest to narysowane nieźle, w charakterystycznym dla Boucq'a stylu, oscylującym gdzieś między Hermannem i Rosińskim. Mam jednak wrażenie, że dupy nikomu ten komiks nie urwie. I tak, przeciętność jest tutaj największym minusem, bo obaj twórcy rozmieniają się na drobne.
Jeśli tak jak ja spodziewaliście się brudasów wpierdalających ludzkie mięso i odważnej psychodelii w stylu Jodorowskyego, to będziecie srogo zawiedzeni. „Kanibale Nowego Jorku” to komiks ze wszech miar rzemieślniczy i zachowawczy. Trochę tak, jakby autorzy bali się opowiedzieć historię o kanibalach na pełnej kurwie. A tylko takich sobie i Wam życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz