poniedziałek, 2 maja 2022

Farmhand. Rob Guillore



Po komiks "Farmhand" sięgnąłem przede wszystkim dlatego, że polubiłem ilustracje Roba Guillorego w "Chew". Charakterystyczne, łatwe do rozpoznania rysunki są do dzisiaj znakiem rozpoznawczym tej ostatniej, obsypanej nagrodami serii, niczego naturalnie nie ujmując bardzo dobremu scenariuszowi J. Laymana. W "Farmhand" Guillory nie tylko odpowiada za stronę wizualną komiksu, ale też napisał całą opowieść. Stąd jak tylko zobaczyłem, że historia zaczęła ukazywać się nakładem Image, to od razu się zainteresowałem. Zaopatrzyłem się czym prędzej w dwa stosunkowo tanie wydania zbiorcze, dostępne w jednym z naszych rodzimych sklepów, no i jak tylko do mnie dotarły przeczytałem. Potem sięgnąłem po trzecie i zacząłem kolekcjonować zeszyty. Wiecie jak jest.

Napiszę pokrótce o czym w ogóle jest komiks. Rzecz dzieje się w Stanach Zjednoczonych Ameryki, a dokładniej w Luizjanie. Jed Jenkins prowadzi farmę i nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to co na niej uprawia. Specjalizuje się w produkcji rolnej roślin, które, jak dadzą owoce, są w stanie zastąpić ludziom praktycznie biorąc dowolny organ lub kończynę. Czytelnik początkowo nie wie, skąd Jed pozyskał nasiona pod taką uprawę i jak rozwinął swój ekscentryczny biznes. Dość powiedzieć, że farma Jenkinsa zmieniła pozytywnie życie wielu ludzi, zwłaszcza ofiar wypadków, czy czekających na transplantację. Mieszkańcom Freetown w Luizjanie pozwoliła dostać pracę, ale, jak to w podobnych sytuacjach bywa, wynalazek Jeda wzbudza też złe emocje. Negatywne reakcje pojawiają się zresztą na różnych poziomach - religijnym, etycznym i politycznym, a nawet w mniejszej skali, gdy chodzi o relację hodowcy z synem. Gdy Zeke (syn Jeda) wraca z rodziną do Freetown, żeby poprawić relacje z ojcem, zaczynają się dziać rzeczy dziwne i tajemnicze. Część osób, którym wszczepiono roślinne implanty, zaczyna mutować, zmienia się ich zachowanie. Pojawiają się pytania i widmo tajemnicy. Jedna z kwestii dotyczy tego, czy Jed istotnie jest darem dla świata, czy może raczej narzędziem w ręku kolonizatora, czyli tytułowym "parobkiem".

Tyle w kwestii wprowadzenia, nie będę zdradzał żadnych więcej szczegółów. Zacznę od tego, że zawsze mam obawy, jak sięgam po komiks rysownika, który nie próbował wcześniej swoich sił jako scenarzysta. Rzadko ten eksperyment w przeszłości mogłem uznać za udany. Tutaj nie chciałem się rozczarować, bo bardzo szanuję Guillorego za jego pracę nad "Chew". Nie uprzedzając nadmiernie konkluzji, eksperyment mimo wszystko się powiódł. Farmhand ma prosty, dobrze skonstruowany scenariusz. Guillory posiada kompetencje scenarzysty. Miał dobry pomysł wyjściowy, który sprawił, że jak tylko akcja się zawiązała, byłem czytaniem autentycznie zainteresowany. Dobrze obmyślił i rozwinął intrygę nazwijmy to "kryminalną", nie spieszy się z odsłanianiem poszczególnych elementów tego wątku. To sprawia, że nie możemy się domyślić wszystkiego, a przynajmniej ja nie mogłem. Nie jest może tak błyskotliwy jak Layman w Chew, jeśli chodzi o pomysły na świat przedstawiony, ale je ma, one są niewątpliwe. Nie powiela przy tym mechanicznie koncepcji z innych zakątków dziewiątej sztuki wyzwolonej, stara się dać czytelnikowi coś swojego. Mimo, że miejscami można mieć skojarzenia ze wspomnianym już kilkakrotnie Chew, czy Walking Dead, to chodzi raczej o klimat. Żadnego niewolniczego naśladownictwa w tym nie odnajduję. Ładnie też pokazany jest inny element historii, a więc relacje między głównymi bohaterami. Na uwagę zasługują dwie rzeczy. Po pierwsze płynne dialogi przywodzące na myśl południe Stanów Zjednoczonych Ameryki. Nie ma w nich recytatorskiej sztuczności ani pretensjonalności. Można mieć wrażenie, że w ten sposób ludzie rzeczywiście mogliby ze sobą rozmawiać. Po drugie, obok głównych bohaterów, czyli rodziny tytułowego "Parobka", seria ma ładnie i kompleksowo rozbudowany drugi plan. Szczególnie zapadli mi w pamięć charyzmatyczny pastor Freetown oraz "zielona" więcej niż w jednym tego słowa znaczeniu Pani burmistrz rzeczonego miasta. No i Gumbo. Gumbo jest po prostu świetny, ląduje w czołówce moich ulubionych, fantazyjnych zwierzaków (choć nie mam pewności, czy słowo "zwierzak" jest tu adekwatne). Palma pierwszeństwa należy tu wciąż do Thori, potwornego psa piekieł, ale Gumbo ląduje na liście tuż za nią.

Dla mnie jednak siła Farmhand to przede wszystkim rysunki. Lubię styl Roba, autor ma niesamowite pomysły na pokazanie tego, co jeszcze mogą zastąpić w ludziach służące do przeszczepów rośliny. A jak już Freetown zaczyna mutować, to wyobraźnia Roba nie ma żadnych barier, choć pozostaje wg mnie estetycznie w dobrym guście. Guillory jest dla mnie wyjątkowy, nie do końca lubię rysunki przywodzące na myśl animacje. Autor jednak mi pod tym względem odpowiada, nie tylko zresztą, jeśli chodzi o koncepcje na świat przedstawiony. Fajnie pokazuje mimikę. Podobnie, jak w Chew, szczególnie dobrze wychodzą mu sceny humorystyczne. Konwencja ilustracji, którą ma, niesie ze sobą spore ograniczenia, co Guillory sam przyznaje. Między innymi dlatego, jak stwierdził, pewne zlecenia przeszły mu koło nosa, bo zdaniem osób robiących selekcję nie pasowały do historii. Mimo to, jego rysunki absolutnie pasują do fabuły jego autorskiego komiksu. Co do tego jestem przekonany.

Farmhand ma jeszcze jeden atut. Guillory pochodzi z południa Stanów Zjednoczonych Ameryki, z podobnego miasta, jak to, w którym rozgrywa się akcja komiksu. Opowieść posłużyła mu też do tego, żeby spróbować oddać klimat mniejszych miasteczek na południu USA i zarazem przemycić trochę trudniejszych tematów. To się udało przy utrzymaniu rozrywkowej konwencji komiksu i bez wpadania w pułapkę poprawności politycznej. Autor nie traktuje swoich czytelników jako ludzi, których trzeba pouczać. Trudniejsze wątki obyczajowe nie burzą opowieści, która zachowuje swój rytm. Zarazem, jak powiedziałem, autor stara się pokazać złożoność i wielowymiarowość różnych problemów społecznych. Motywacja bohaterów wymyka się jednoznacznej ocenie. Na ogół też nie możemy ich łatwo ocenić. Nawet ci, którzy mają być w komiksie tymi anty, mają pewne pozytywne cechy, możemy ich nawet polubić. To chyba krok w dobrym kierunku, "łopatologia" w niektórych komiksach zaczyna być naprawdę irytująca. W Farmhand autor nie zapomniał, że czytelnikowi należy dać ziarno (nomen omen) do oceny, a nie dokonywać jej za niego.
 
Mimo, że seria nie dostała do tej pory żadnych prestiżowych nagród, to uważam ją o niebo lepszą, od moich ostatnich, nagrodzonych wpadek czytelniczych, takich, jak chociażby Invisible Kingdom. Jest to komiks dobry moim zdaniem i szkoda, że przechodzi mimo wszystko bez echa. Oczywiście, zdobył sobie grono oddanych fanów, ale jednak na większą popularność nie ma chyba co liczyć. Tak bywa, ale mam nadzieję, że kiedyś seria doczeka się powiększonego wydania w twardej oprawie od Image.
Autor podzielił historię na dwie części (jak sam pisze odpowiadając na listy czytelników - na dwa "sezony", co jest też sympatyczną grą słów, biorąc pod uwagę, że komiks dotyczy upraw. Notabene, gry słów nawiązujące do uprawy roślin, cała zabawa z tym związana, jest dodatkowym atutem opowieści). Pierwsza część to zeszyty 1-15, ta już się zakończyła, a nawet doczekała się trzech wydań zbiorczych w miękkiej oprawie od Image. Od numeru 16 zaczyna się nowy sezon historii, po "trzęsieniu ziemi" w zeszycie piętnastym. Na numer szesnasty trzeba było długo czekać, ukazał się stosunkowo niedawno. Seria miała przerwę, dłużą niż planowaną, ze względu na pandemię. Niemniej jednak niedawno Farmhand wrócił, a jak jak sam autor zapowiedział w 16 zeszycie, planuje zakończyć serię na numerze 26 (mam nadzieję, że będzie jednak ich więcej). Słowem - podobało mi się.
 
Autor: AN

 

Brak komentarzy: