wtorek, 10 maja 2022

Silver Surfer: Czarny. Cates/Moore

 


 

Jeżeli fragment zawartej na końcu albumu dedykacji dla Stana Lee jest dla Was spoilerem, a uprzedzam, że stanowi mocną wartość dodaną w tym przypadku, to pomińcie wstęp, mam dla Was krótszą wersję zastępczą – „Silver Surfer. Czarny” to najlepszy Marvel w tym roku. Musicie go mieć, jeśli lubicie latających w kosmosie gości w kolorowych rajtuzach. Jeśli nie lubicie, macie sporą szansę polubić.

Do rzeczy więc – zaczynam cytatem, bo jest tu składaną przez Donny'ego Catesa przysięgą gwarantującą jakość. Autor mówi nam: „Siedziałem na lotnisku w Memphis, gdy dowiedziałem się o śmierci Stana Lee. Zamknąłem laptopa i – jak wielu innych tego dnia – rozpłakałem się. Później znów otworzyłem komputer, skasowałem wszystko, co napisałem, i zacząłem tworzyć od nowa. Ten komiks miał być doskonały. Musiał mieć wyjątkowe znaczenie.” Nie wchodząc w trudną dyskusję o prawdziwej roli Stana Lee w domu pomysłów muszę przyznać, że scenarzysta z tej sentymentalnej obietnicy wywiązał się z nawiązką.

 



Jedyną bolączką tego albumu, żeby mieć to z głowy, jest klątwa narzucona przez parszywych czarowników Wielkimi Wydawcami zwanych. Aby zrozumieć, co i czemu tu się odwala, wypada choćby zajrzeć do reszty pisanych ostatnio przez Catesa kosmicznych Marveli. Najważniejsze są wątki z „Ostatniego wyzwania” wydanych pod koniec zeszłego roku Strażników Galaktyki, ale znajdą się tu też odpowiedzi na wałki z innych tytułów, z „Thanosem” tego samego autora na czele. „Silver Surfer. Czarny” to historia poboczna, może się spodobać samodzielnie, nie mogę jednak udawać, że kompletna nieznajomość kontekstu pomaga w czerpaniu radości z historii.

Szkoda, bo we własnym nawiasie ten komiks jest bardzo kameralny i osobisty. Najbardziej błyszczący herold Galactusa trafia, razem z innymi bohaterami, w sam środek anomalii czasoprzestrzennej, takiej przekomplikowanej czarnej dziury dla uproszczenia. Ratując innych, sam przedziera się przez granice warstw rzeczywistości i ostatecznie trafia do kiełkującej, pryszczatej jeszcze wersji naszego wszechświata. Tam przyjdzie zmierzyć mu się z kwintesencją zła, najbardziej dojebaną koncentracją czerni w kosmosie, w którym Ziemianie nie wymyślili jeszcze Castle Party. Oszczędzę Wam dodatkowych spoilerów, choć znając robotę tego scenarzysty nie trudno będzie zgadnąć, o kogo chodzi. Istotne jest tylko to, że ta walka jest z góry przegrana, a potężny błyskotek głównie walczyć będzie nie z fizycznym zagrożeniem, a raczej z ciężarem własnych grzechów.

 




Wiecie jednak jak to jest z tymi komiksami superbohaterskimi – większość tematów już w jakiejś edycji widzieliśmy. Jako dzieciakowi wychowanemu na kreskówkach z Fox Kids, międzygwiezdne wojaże Marvela kojarzą mi się głównie właśnie ze Srebrnym Surferem, Galactusem i jego kapitalną parodią z „Kleszcza”. Temat rozterek targających łysą główką Norrina Radda jest mi więc doskonale znany, oklepany wręcz. Cates nie stara się być szczególnie odkrywczy, ale swojego bohatera ciska pomiędzy niespotykane wcześniej okoliczności, dając mu nowy potencjał na odkupienie i podkreślając wyjątkowy charakter postaci w całym uniwersum. Z tym Surferem można empatyzować. Na dodatek, pomimo całkowicie porąbanych okoliczności, zostaje on ostoją rozsądku w fikcji wypełnionej durnymi decyzjami herosów o dobrych chęciach. W tym retconie wszechczasów protagonista zmienia prawie wszystko, co wiemy o wszechświecie, ale faktyczne znaczenie ma to tylko i wyłącznie dla jego moralności.

A skoro o porąbanych okolicznościach mowa, ogromną rolę odgrywa tym razem sam kosmos. Obcość międzygwiezdnej próżni wreszcie nie ogranicza się do planet z dziwnymi mordami i światów, które w uniwersalnej rewii mody odważyły się przyozdobić swój nieboskłon jakąś większą ilością Słońc. Cates czerpie pełnymi garściami z galaktycznego science-fiction, w nieopierzonym kosmosie warstwy rzeczywistości nakładają się na siebie. anomalie podważają znane nam prawa fizyki, a ciemność staje się namacalnym symbolem w klasycznej walce dobra ze złem, która stanowi tu trzon narracyjnej powierzchni. Przypomnienie genezy Galactusa w tym przypadku pierwszy raz miało dla mnie wydźwięk podobny do popularnonaukowych programów o teoriach związanych z potencjalnymi poprzednimi wszechświatami i od tej pory wszystkie inne podejścia do trykociarskiego kosmosu będą mi się wydawać nieco ignoranckie. Cates przy okazji nie wpadł jakimś cudem w totalny odjazd typowy dla tak docenianych tkaczy podobnych historii jak Grant Morrison i ja, pomimo uwielbienia dla twórczości szkockiego szamana, uważam to za bardzo odprężającą przerwę po również całkiem świeżym i strasznie ryjącym beret runie „Green Lantern”. Podobny poziom wyobraźni, dużo mniej srogiej abstrakcji na grzybowych pigułach. Microdosing w najgorszym przypadku.

Od surfowania po strumieniach psylocybinowej fantazji jest tu bowiem kto inny – Tradd Moore. Nieliczne negatywne opinie na temat tego komiksu zdają się głównie biadolić na temat jego kreski właśnie, ludzie narzekają jaka to ona jest chaotyczna, powykręcana, nieczytelna i miejscami wręcz karykaturalna. That's why we can't have nice things, że polecę po angielskiemu. Dać ludziom coś oryginalnego, co doskonale pasuje do wędrówki łączącej dreptanie po niestabilnych początkach wszechświata z podróżą w głąb własnej świadomości i proszę, narzekają, że nie dostali nudnych, standardowych kadrów. Dobra, hejt na bok, trochę rozumiem – same ołówki i tusz to całkowicie odjechana, psychodeliczna galeria kadrów z teledysków jakiejś skrajnie acidowej kapeli. W nawałnicy heavy psychu jest jednak zaskakująco dużo miejsca na ujmujące, samodzielne splashe, doskonale skomponowane i pełne majestatu sceny, które dzięki wyjątkowemu stylowi Moore'a są jedynie przystankami na trasie całkowicie płynnej wycieczki. Trzeba jedynie zaufać kierowcy ujaranego autobusu i jego pilotowi, Dave'owi Stewartowi (najlepszemu koloryście like, ever, jeśli nie wiecie). O ile w surowej formie strona graficzna mogłaby faktycznie miejscami wydawać się zlepkiem niezrozumiałych kształtów, to barwy nałożone przez mistrza, nie spychając niczego w tło za pomocą banalnych bladości, doskonale mówią oczom, na co mają patrzeć i w jakiej kolejności. Tak, to podejście do wizualizacji komiksu trzeba polubić i nie każdemu się to uda, nie ma w tym nic złego, ale zarzuty o nieczytelności są tu po prostu totalnie nietrafione.

 



Przede wszystkim jednak nie możemy narzekać na takie odstępstwa od normy, bo komiksy podobne do „Silver Surfer. Czarny” powinny być przez nas dobrze odbierane dla dobra medium. To eksperyment, może niezbyt porażający w porównaniu do tytułów niezależnych, ale w katalogu Domu Pomysłów takich rzeczy ze świecą można szukać. Donny Cates z precyzją neurochirurga opowiedział nam trochę więcej o jednym z głównych graczy kosmosu Marvela, z namieszania w genezie całego wszechświata robiąc właściwie swoje narzędzie narracyjne i unikając jednocześnie zależności od konieczności wpasowania się w sens innych historii z uniwersum. Przepięknie zilustrowane dziecko prawdziwej pasji i ogromny hołd dla człowieka, który (jakby nie patrzeć) pozostawił swoje odciski na większości najpopularniejszych dziś spandeksów. Stan byłby dumny, Donny, nie mam żadnych wątpliwości.

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: