środa, 6 maja 2020

Hitman. Tom 1. Garth Ennis



Kolejna niedokończona przez Mandragorę seria, którą od nowa zaczął wydawać Egmont. Tym razem padło na „Hitmana” Gartha Ennisa. Dostajemy twardą oprawę, świetny papier i lakierowane elementy na okładce. Wydanie prima sort, które chcecie sobie kupić, nawet jeśli macie na regale pierwszą edycję.

Nie wiem czy to był przebój w krajach anglosaskich (musiało się sprzedawać nieźle, bo dociągnięto serię do 61 zeszytu), ale to rzecz skrojona tak, by miała szeroki target. To opowieść o płatnym zabójcy osadzona głęboko w Uniwersum DC. Przynajmniej według mnie umieszczenie w Gotham cyngla z nadprzyrodzonymi mocami wydaje się genialnym i piniondzogennym pomysłem. Prócz typowych fabuł opowiadających o krwawych zleceniach można wcisnąć do historii chociażby gościnne występy Batmana, co Ennis zresztą chętnie czyni. Ba, wszystko zaczyna się od pięknych, poetyckich wywodów Demona Etrigana! Co ciekawe, Ennis (a może w tym przypadku nasz tłumacz, Marek Starosta?) poradził sobie świetnie z tą postacią mówiącą wierszem. Jest tu też obecne widmo legendarnego Jokera, acz potencjał jego postaci nie został zdecydowanie wykorzystany i mam nadzieję, że jeszcze do tej historii wróci.



„Hitman” to nie jest ten sam kaliber opowieści co recenzowane przeze mnie niedawno „Multiwersum” (klik), ale Ennis ukazuje w swoim albumie jak można eksploatować uniwersum DC bez kija w dupie (tu było „bez zbędnego nadęcia”, ale że Ennisowi by się ten „kij w dupie” podobał, to zmieniłem). Wychodzi mu to może nie znacznie lepiej, ale inaczej, lżej niż Morrisonowi i w rezultacie lektura jest wdzięczniejsza, co moim zdaniem chwali się i działa na korzyść Irlandczyka. Niestety, na lekkości i dobrze zastosowanym humorze plusy tej opowieści się kończą i muszę zaznaczyć, że „Hitman” to nie jest szczyt możliwości tego scenarzysty.



Kiedyś ktoś słusznie powiedział, że „przeczytać jeden komiks Ennisa to jakby przeczytać wszystkie”. Ja jednak lubię tego twórcę i często mu to wybaczam. Mimo iż faktycznie się powtarza to dziś, po trzydziestce, doceniam go bardziej, niż dajmy na to dziesięć lat temu, gdy byłem jeszcze młody i głupi, bo dla mnie jednak mimo dość rubasznego humoru mówi czasem o ważnych rzeczach. W sposób lekki i żartobliwy, ale o ważnych, a to cecha wybitnych twórców, dajmy na to Bukowskiego czy Voneguta, a kimś takim jest Ennis dla mainstreamowego komiksu anglosaskiego. „Hitman” czytany po „Hellblazerze” i „Kaznodziei” wypada jednak dość blado i dodatkowo naznaczony jest tą okrutną, powtarzalną ennisowszczyzną, będąc przy tym tylko sprawnym czytadłem. Owszem, obcuje się z nim całkiem dobrze, więc jeśli szukacie serii lekkiej łatwej i przyjemnej to trafiliście na właściwy tytuł. Ja jednak oczekuję po tym Irolu-zwyrolu trochę lepszych rzeczy.


Brak komentarzy: