wtorek, 18 sierpnia 2020

Might Morphin Power Rangers. Rok Drugi.

 Kolejny gościnny występ Rafała Piernikowskiego.

Będzie narzekanko, będzie trochę miłego zaskoczenia i będą drobne, stosunkowo oczywiste spoilery. Mam nadzieję, że wybaczycie mi to ostatnie, ale bądźmy szczerzy – mówimy o Power Rangers, fabuła raczej was niczym nie zaskoczy. Nie recenzowałem Roku Pierwszego, więc pojawią się tu też pewne znamiona przegryzania się z materiałem. Uniknąć tego się nie da, gdyż przy lekturze tekstów na temat poprzedniego tomu zauważyłem, że wielu kolegów recenzentów cechuje się (poza często dramatyczną potrzebą porządnej korekty) zaskakująco zróżnicowanymi opiniami na temat komiksowej edycji Sabanowskiej kopaniny. Przyczyny tych wahań są oczywiste i dotyczą także drugiego tomu.

Jak już ostrzegałem, obvious spoiler time. Rok Drugi możemy z góry podzielić na trzy sekcje fabularne. W pierwszej z nich kończymy ogarniać międzywymiarowe szambo wylane przez karykaturalnie mrocznego Lorda Drakkona. Strony zalewa zaskakująco dużo defetyzmu, jak na komiks o nastolatkach w kolorowych getrach, a na koniec raczej nie wszyscy giną straszliwą śmiercią – w końcu szybko przechodzimy do ciągu dalszego. Pora, by szambo wybiło i na naszej Ziemi. Zordon pozostaje wyeksmitowany ze swojego słoika, świat ma czelność nadal mieć jakieś problemy, a działalnością krzykliwych superbohaterów zaczyna interesować się organizacja rządowa. W międzyczasie rozgrywają się osobiste dramaty, pierwsze skrzypce gra jednak całkiem fajny motyw o przeciwdziałaniu emanacjom zła, które przecież niekoniecznie muszą pochodzić od szalonej wiedźmy z dziwacznym stanikiem. Trzecia część albumu to właściwie dodatek – trzynaście krótkich, samodzielnych opowiastek o przeróżnym charakterze. Od rzeczy hehesznych, przez takie żenujące, aż do totalnie poważnych perełek.

 



Diametralnie odmienne opinie na temat adaptacji stworzonej przez (głównie) Kyle’a Higginsa wynikają moim zdaniem z różnic w podejściu. Power Rangers można śmiało odbierać na trzy sposoby – jako opowieść o niedorzecznej drużynie wojowników osadzonych w świecie rządzącym się równie niedorzecznymi zasadami, jako komiks superbohaterski i po prostu jako (to aż brzmi śmiesznie w tym przypadku) powieść graficzną. Przy tej klasyfikacji Rok Drugi (tak samo, jak i w sumie poprzedni tom) jest zaskakująco wybitny jak na próbę wyciągnięcia sensu i głębi z absurdalnego mordobicia zrobionego przed laty po kosztach, raczej przeciętny w kategoriach trykociarstwa i przeważająco słaby w porównaniu do naprawdę ambitnej konkurencji z nurtu sci-fi. Higgins naprawdę wyciągnął z franczyzy wiele, wyeksponował jej mocne strony i dorzucił sporo sygnałów niezbędnej samoświadomości. To niestety wciąż nie wystarczyło, by wytargać ten komiks choćby odrobinę ponad przeciętność.

Fabuła muska nieśmiało patetyczne założenia, próbuje wchodzić na rejony nastoletnich okruchów życia i wrzuca Rangersów na grunty, które w karygodny sposób były zawsze pomijane. Niestety w tych ruchach zaczepnych brakuje zdecydowania, przez co są one bardzo szybko porzucane albo spychane na dalszy plan. Fundamentem historii pozostaje więc akcja, której atrakcyjność rozbija się o wciąż kretyńskie założenia tonącego w kiczu oryginału. Sukces zagubił się w ten sposób gdzieś pomiędzy dążeniem do wyciśnięcia głębi z barwnego mordobicia i całkowitą utratą tego przaśnego przerysowania, stanowiącego przecież oczywistą wartość dodaną serialu. Można było z tym zrobić więcej praktycznie pod każdym względem, ale i skopać ten komiks zdecydowanie mocniej nie byłoby wcale trudno. Rozpaczy nad zmarnowanym potencjałem jednak nie odczułem, bo zatrzymałem się w połowie drogi od znudzenia do całkowitego zaangażowania – stosunkowo zadowolony z lektury i kompletnie nieprzejęty zarazem.



Bardziej boli mnie marnotrawstwo talentów graficznych. Większość albumu jest ilustrowana przez Hendry’ego Prasetyę i Jonasa Scharfa, których rzemiosło najbardziej przywodziło mi na myśl poziom porządnych webtoonów. Zwłaszcza u tego pierwszego brakowało mi dynamiki, tak istotnej w komiksie tego typu, a architektura kadrów w żaden sposób nie usprawniała narracji. Artyści wyróżniający się na plus dostali tutaj albo tylko po jednym rozdziale w wątku głównym, albo jedną z dodatkowych historii na końcu. Warto głównie zwrócić uwagę na oszczędnie konturowane dzieła Daniela Baylissa (dopiero przy jego rysunkach można w pełni docenić piękne kolory Matta Hermsa), szokująco mroczny i unikatowy wizualnie bonus nakreślony przez Frazera Irvinga, niesamowicie miodny paździerz Jamesa Kochalki o mocno zinowym charakterze i okładki. Te ostatnie w przeważającej większości zachwycają szczegółowością, kompozycją i klimatem. Cholerna szkoda, że tej jakości zabrakło w najbardziej obszernych częściach Roku Drugiego.



Zawsze na koniec staram się jak najlepiej określić, komu bym dany komiks polecił. Oczywiście przy tytułach, które dupy mi absolutnie nie urwały, jest to trudniejsze – tym razem mam kłopot nieproporcjonalny do jakości. Teoretycznie bawiłem się całkiem dobrze (choć może trudno to wywnioskować z tej recenzji) i nadal miło mi się śledzi odmienne podejście do tego koszmarku, który nauczyliśmy się kochać z powodu ubogiej oferty telewizji w latach naszej młodości. Nie jestem jednak w stanie zagwarantować zadowolenia miłośnikom aktorskich Power Rangers, bo to zupełnie inny materiał. Nie jestem w stanie obiecać radochy fanom superbohaterszczyzny, bo tło fabularne jest do bólu niedorzeczne. Wydaje mi się jednak, że warto zaryzykować. Już sam fakt posiadania na półce dwóch obszernych tomów z napisem Might Morphin Power Rangers na grzbiecie jest dla mnie tak zaskakujący, że zrodził jakieś perwersyjne zadowolenie popkulturowe. Może to tylko moje zbieractwo, może jest w tym coś więcej, ale ja to odbieram jako niepomijalną pieczątkę dowodzącą przetrwania lat 90. – trofeum, które bardzo przykro byłoby mi pominąć. 

 Autor: Rafał  Piernikowski

 

 



1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Bardzo ciekawie to zosatło opisane.