wtorek, 16 czerwca 2020

Superman. Rok Pierwszy. Miller/Romita Jr.




Występów gościnnych na Arkham nie było od wielu lat. Tę osobę będę jednak pewnie gościł częściej bo cenię jej opinię i skil pisarski. Rafał Piernikowski, bo o nim mowa, w wolnych chwilach, gdy nie pisze na swój autorski fanpage o muzyce (klik) albo gdy nie trzaska znakomitych tekstów na Nerdheim (klik) sprawia, że moje teksty da się czytać bez zgrzytania zębami, bo to właśnie on robi korektę moich wszystkich  wypocin. Przyszło mi już kilka razy na myśl żeby namówić go do napisania czegoś autorskiego na Arkham.  W końcu się przełamałem, zapytałem a Rafał się zgodził. Pech chciał, że padło na komiks od którego oczy krwawią, ale tak jak myślałem - Rafał napisał o nim lepiej niż ja bym to zrobił. 

 Kultowość zżera jakość na śniadanie i wciąż zapycha rynek wydmuszkami napędzanymi jedynie paliwem legend o dawnej świetności. Tak, taki wstęp nie pozostawia wiele wątpliwości i wyraźnie spoiluje resztę tekstu. Jakoś przeżyję ten brak recenzenckiego suspensu, Superman: Rok pierwszy to komiks napisany przez człowieka, który już dawno zapomniał, jak to jest być mistrzem i narysowany przez (tfu) artystę, który na swoją sławę (moim skromnym zdaniem) nigdy do końca nie zasłużył.

Pokaźny, wydany w sporym formacie (216 × 276 mm) album to kolejne podejście do zaproponowania nieco alternatywnej historii początków kariery człowieka ze stali. W zauważalnie pośpiesznym tempie obserwujemy więc koniec planety Krypton, dzieciństwo Clarka Kenta, jego dojrzewanie, przygodę w Marynarce Stanów Zjednoczonych (?), wojaże w Atlantydzie (??) i wreszcie dotarcie do Metropolis. Ogromną rolę gra tutaj dystans do ludzkości, jaki młody nadczłowiek odczuwa ze względu na swoje pochodzenie i możliwości, a także przytłaczająca presja odpowiedzialności idącej za wielką mocą. Tak, Miller wyraźnie nie ogarnął, że Spider-Mana zna już większość ludzi na świecie.


Historie serwujące nam zmienione genezy uznanych bohaterów sprawdzają się, jeśli faktycznie wprowadzają jakieś różnice wpływające pozytywnie na wszystko, co uczyniło te postacie kultowymi, albo jeśli dokonują przewrotu ciekawego ze względu na potencjalny inny punkt widzenia. Millerowi zabrakło zarówno odwagi na zrobienie tego drugiego, jak i pomysłu, by sprawnie zrealizować to pierwsze. Po prostu dodał do utartego już kanonu kilka zupełnie niepotrzebnych pomysłów.




Superman nie jest moim ulubionym bohaterem. Za czasów TM-Semic zaczytywałem się w jego zeszytówkach, uwielbiam wątek jego śmierci i następujące po nim Rządy Supermanów, ale zdecydowanie nie nazwałbym się specjalistą od ostatniego syna Kryptonu. Jestem jednak całkowicie pewny, że rozumiałem popularność postaci. Supek, a właściwie Clark, pomimo przytłaczającej potęgi, był po prostu fajnym gościem – ostoją logiki, spokoju i rozsądku, osobą ciepłą i pełną empatii. Jednocześnie miał słabości i czasem był bardziej ludzki, niż cała populacja faktycznie zrodzona na tym globie. No i tu wchodzi Miller, przekonany o jakości swoich pomysłów. Decyduje, że Kal-El od samego początku czuje się lepszy od kruchego pospólstwa, o własnych siłach wychodzi z kapsuły i telepatycznie przekonuje swojego przyszywanego ojca do zaopiekowania się sierotą z kosmicznej kapsuły. No cholera jasna! Dalej też nie jest lepiej. Clark z trudem radzi sobie ze swoją odrębnością, daje się z łatwością zmanipulować Lexowi Lutherowi i bez żadnych refleksji skacze z kwiatka na kwiatek, gdy tylko natrafi w nowym otoczeniu na jakąś powabną damulkę z imieniem zaczynającym się na literkę „L”. Jest po prostu mało bystrym bucem i jedynie potęga odróżnia go od milionów mało rozgarniętych i mało interesujących mośków.



Sporo zgrzytów rodzi też sama narracja i wplecione w nią szczegóły. Z jednej strony muszę przyznać, że śledzenie komiksu z kadru na kadr nie jest jakąś wielką bolączką. Miller potrafi jeszcze dość dobrze poprowadzić akcję i to jest właściwie jedyny plus Roku Pierwszego. Całokształt się jednak sypie – kolejne etapy wskakują do fabuły „bo tak”, nie ma śladu żadnych konsekwencji poprzednich wydarzeń. Wszystko, co dzieje się w tym komiksie, ma na celu jedynie wprowadzenie średnio trafnych pomysłów scenarzysty. W natężonym tempie zabrakło logicznego ciągu i choćby drobnych trudności, przez co jedynym problemem Supermana jest tutaj jego własne nastawienie, naiwność i totalny brak tych cech, za które pokochały go miliony. Nie mamy czasu go polubić, nie mamy okazji mu współczuć i tylko śledzimy, jak to wielkim źródłem cierpienia jest dla niego niemożliwość nakopania do dupy każdemu, kto mu w życiu przeszkadza. Straszliwie męczy też nieco grafomańska maniera narratora silącego się nieustannie na poetycki patos jedynie po to, by potem stwierdzić przy okazji podziemnych wstrząsów, że „planeta pierdzi”.



Wspomniałem już na wstępie, że nie znoszę Romity Jr, więc raczej trudno będzie mi znaleźć jakieś plusy oprawy graficznej, może oprócz względnie porządnych kolorów. Już na sam start dostajemy obrazek z wszechpotężnym Kal-Elem, który ze względu na nienawiść rysownika do podstaw poprawnej anatomii nie ani trochę nie promieniuje epickością i na dodatek nie ma bioder, a jego noga wykrzywia się w nienaturalny sposób. Nie sposób odróżnić twarze dzieci od dorosłych, dynamika w kadrach praktycznie nie istnieje, a bardziej skomplikowane kompozycje pojawiają się tylko i wyłącznie wtedy, gdy absolutnie wymaga tego scenariusz. John Romita Jr jest według mnie leniem powielającym w nieskończoność oczywiste błędy, a jego kreska sprawdza się tylko i wyłącznie w krótkich, mrocznych i mocno kameralnych historiach, gdzie w cieniach umiejętnie ukrywa swoje braki warsztatowe.




W pewnym momencie pojawiła się w mojej obolałej głowie wątpliwość – a może Miller faktycznie chciał dokonać jakiegoś drobnego przewrotu i powiedzieć o Supermanie coś, czego nie powiedział jeszcze nikt przed nim? To zwątpienie w słuszność własnej oceny nie trwała jednak długo. Rok Pierwszy nie zmienia w postaci człowieka ze stali absolutnie nic, powtarza stare elementy i dopisuje do nich całkowicie niekonsekwentne i niespójne bonusy. To doskonały dowód na to, że ikony popkultury znalazły się na piedestale z określonych powodów i gmeranie przy ich genezie musi być poparte wyżynami kreatywności, które Miller może i miał tworząc m.in. Sin City. Teraz pozostały mu już jedynie podstawowe umiejętności narracyjne, a to zdecydowanie nie wystarczy, aby sprzedać mi komiks rysowany przez Johna Romitę Jr.

Autor:Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: