piątek, 26 czerwca 2020

Hellblazer. Garth Ennis. Tom 2.





„Hellblazer” to najdłuższa seria wydawana przez świętej pamięci Vertigo, a Garth Ennis, autor niniejszego tomu był scenarzystą, który najdłużej pisał opowieści o ulicznym magu Johnie Constantine. Z tego, co do tej pory czytałem, to właśnie jego wersja (zaraz po runie Jamiego Delano) jest najlepszą interpretacją tej postaci. No i póki nie ma u nas tomów zbierających cykl pisany przez Delano, to właśnie od Ennisa radziłbym Wam zaczynać czytanie tej serii.

 

Ennisowski run „Hellblazera” to prawdziwa perełka. Momentami to najlepsze rzeczy, jakie Irol napisał w swojej karierze. I drań to wiedział, bo wykorzystywał znajdujące się tu motywy jeszcze nie raz. W najciekawszych odsłonach Ennis nie ma litości dla Constantina i spycha go na samo dno, a potem mu się przypatruje. Czyni postać bezdomną na 6 miesięcy i w drastyczny sposób ukazuje jej upadek, przypominając czytelnikom, że to nie jest żaden superman, tylko człowiek i mimo iż w gruncie rzeczy cynik i drań, to jednocześnie bardzo wrażliwe bydle. W kilku zeszytach tego tomu dostajemy więc nic innego jak dramat społeczny, pozbawiony wszelkich ogranych motywów tej serii. Constantine popada w totalny alkoholizm i chleje płyn do zapalniczek. Serio. Gdy czytałem te fragmenty, przypomnieli mi się wszyscy moi kumple, którzy upadli, a ja im nie pomogłem. Ok, czułem się bezradny wobec ich problemów, ale i tak zaczęły mnie dręczyć wyrzuty sumienia, bo dostrzegłem, że schemat ich upadku był bardzo podobny. W komiksie obraz człowieka bezdomnego to jeszcze rzadszy motyw niż w kinie, co winduje cykl Ennisa dość wysoko i czyni z niego coś więcej niż tylko niezobowiązującą rozrywkę. Owszem, to nie jest tak drobiazgowa i wybitna rzecz jak autobiograficzny „Dziennik z zaginięcia” Azumy, ale z braku laku trzeba te dwa komiksy ze sobą zestawić. Choć „Hellblazer” w tej konfrontacji nie wygra, to też nie jest czymś złym i nieszczerym. To dobra, chwytająca za serce robota.




Większą cześć albumu zilustrował nikt inny, jak znany ze współpracy z Ennisem przy „Kaznodziei” Steve Dillon. Ja nie jestem jego fanem, ale to rysownik, który zastąpił bardzo źle radzącego sobie z ołówkiem Williama Simpsona. Wierzcie mi, nie cieszyłem się tak nigdy na fakt, że jakiś komiks będzie rysował Dillon. Simpson nie umiał pocisnąć nawet tej samej postaci dwa razy tak, żeby wyglądała jednakowo. Przy nim Dillon jawi się jako dojrzały, doskonały rzemieślnik, który znalazł się w odpowiednim czasie i miejscu. To właśnie przez prace przy „Hellblazerze” dostał do rysowania „Kaznodzieję” i szczerze powiem, że dziś patrzę już na jego późniejszą twórczość przychylniej.

Jak już wspominałem przy recenzji „Hitmana”, kiedyś miałem sporo do zarzucenia dziełom Gharta Ennisa. Dziś kupuję jego styl i dowcip wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza. Autor wytworzył sobie taką konwencję, w którą jako czytelnik wchodzę jak w masło i bardzo dobrze się w niej czuję. Dzięki temu chce się wracać do jego twórczości. To dla mnie autor kultowy i chcę przeczytać wszystko, co ten pojebany Irol napisał. Mam nadzieję, że w jego twórczości kryje się jeszcze coś na miarę „Hellblazera”.


Brak komentarzy: