czwartek, 13 lutego 2020

Coda. Tom 1. Spurrier/Bergara




Ledwie co po lekturze nowej odsłony „Sandmana” wspominałem, że nie znam żadnego z twórców, którzy pracują przy tej serii, a kilka tygodni później wpada mi w ręce autorskie dzieło jednego z nich. Nie powiem, żebym się nie ucieszył, w końcu Gaiman w posłowiu twierdził, że przy nowej wersji pracują najlepsi ludzie z branży. Sprawdzenie ile warte jest pisanie Simona Spurriera, wydawało się więc dobrym pomysłem.

Zacznijmy od tego, że mamy tu nietypowe pożenienie dwóch ogranych schematów. W komiksie „Coda” bardzo udanie połączono typową opowieści fantasy z konwencją post-apo – mamy tu fantastyczne uniwersum, które dotknął globalny kataklizm i została w nim w większości zniszczona wszelka magia. Świat tu przedstawiony jest więc dobrze znany każdemu szanującemu się nerdowi i łatwo w niego wejść, ale zarazem jest w nim też pewna świeżość i nieprzewidywalność. Przyznam szczerze, że ja nigdy nie spotkałem się z taką kombinacją i jako fanowi komiksowego fantasy (pewnie nie pamiętacie, bo już kilka razy o tym pisałem, że wolę komiksy z tego gatunku od powieści) i post-apo bardzo mi się ten pomysł spodobał i kupuję go z całym dobrodziejstwem inwentarza.




Fabularnie komiks też nie wypada źle, ale na razie wszystko jest tylko błyskotliwym pomysłem i opowieść nie zostaje należycie rozwinięta. Mam wrażenie, że to tylko typowo rzemieślnicza robota i uważam, iż Gaiman przesadził, mówiąc o tym autorze jako o jednym z najlepszych w branży. Wszak „Coda” to jego autorskie dzieło, a nie franczyza. Ludzie jak Brubaker czy Aaron, gdy nie goni ich nikt z korpo (bo z rzeczami licencjonowanymi dla dużych graczy różnie w ich wykonaniu bywa), mają nam do zaoferowania niewymiernie lepsze serie.

Z rysunkami jest nieco inaczej. Odpowiedzialny jest za nie Urugwajczyk Matias Bergara. To zdolna bestia, która wybitnie odnalazła się w tej nietypowej konwencji fantasy/post-apo. Proponowane przez niego postacie są semi-realistyczne, co świetnie pasuje do opowiedzianej tu historii, a obrazowane potyczki toczone przez głównego bohatera pełne dynamizmu. Warsztat Bergara charakteryzuje też świetne kadrowanie i niebanalne kompozycje plansz. Kolory nałożył niejaki Michael Doig i są na maksa oczojebne i neonowe, ale przy tym jakimś cudem nie popadają w totalny kicz. Są tak oryginalne, że nie znajduję w pamięci nic, do czego mógłbym je porównać. Ubrane w te barwy rysunki Bergara zyskują na oryginalności i jeśli miałbym wskazać największa zaletę tego albumu, to byłaby nim właśnie warstwa plastyczna, z tymi nietypowymi kolorami na czele.



Nie zostałem wielkim fanem tego komiksu, ale podobał mi się. Co prawda umiarkowanie, ale wciąż podobał. Chętnie dam szansę drugiemu tomowi, bo jestem ciekaw, jak rozwinie się ta opowieść. Interesuje mnie też czy może faktycznie Spurriera jest taki dobry, jak twierdził Gaiman i czy pokaże jeszcze rogi w następnych odsłonach, serwując coś co wykroczy poza przeciętność. Mocno na to liczę, bo historia zaprezentowana w pierwszej części na pewno ma potencjał do stania się czymś bardzo interesującym. Rysunki i pomysł są znakomite. Teraz trzeba tu już tylko scenarzysty z jajami i nieprzeciętnym talentem. 

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ponieważ nie posiadam kont na facebooku/instagramie, to napiszę tu:

Nie jestem od tego, żeby Ci ustalać priorytety zadań, ale gdybyś się wahał, co zrecenzować, to ja chętnie bym przeczytał o Negalyodzie - bo nie wiem, czy decydować się na kupno.
Pozdrawiam

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Jest w kolejce do recenzji. Wrzucam go w takim razie na szczyt kolejki. Specjalnie dla ciebie. Może jeszcze w tym tygodniu go ogarnę.