poniedziałek, 2 marca 2020

Invincible tom 5 i 6. Kirkman/Ottley



Jestem świeżo po lekturze 5 i 6 tomu „Niezwyciężonego”. Jeszcze buzuje we mnie od emocji, jakie wywołał we mnie ten komiks. Muszę sobie sam to wszystko poukładać, dlatego będą tu spoilery dotyczące serii. Jeśli więc nie czytaliście jeszcze „Invincible”, a uważacie się za miłośników komiksów superbohaterskich, to czym prędzej pędźcie do ulubionych księgarń i bierzcie wszystkie wydane do tej pory tomy. Podziękujecie mi później.

Stary Marka Greysona, znany też jako Omni-Man, dał plamę. Był co prawda superbohaterem, ale też przybyszem z kosmosu obdarzonym niezwykłą siłą (tak wielką, że był najsilniejszym trykociarzem swoich czasów) i ostatecznie okazał się najeźdźcą hodującym sobie ziemian w niecnych celach. Jego syn został poczęty wskutek jego romansu z ziemianką, ale mimo mieszanej krwi odziedziczył po ojcu supermoce, które ujawniły się u niego, gdy dorastał (pod koniec liceum). W kulminacyjnym momencie to właśnie potomek stawił czoła Omni-Manowi, co skończyło się jatką, po której mocno wkurwiony stary Greysona przepadł gdzieś w czeluściach kosmosu. Po jakimś czasie jego syn odnalazł go na innej planecie, gdzie jak się okazało, ojczulek spłodził kolejnego potomka. Pogodzili się, a ojciec wystąpił przeciwko swojej rasie, zaczął kolaborować i zszedł na szlachetną ścieżkę. Planeta, na której się spotkali, została jednak zniszczona, stary Greyson pojmany, a jego nowym dzieciakiem musiał się zająć nikt inny jak nieszczęsny Mark. Zaczął więc powoli przygotowywać młodego do roli ziemskiego superbohatera, z mieszanymi skutkami. Prócz tego chyba najistotniejszego wątku warto zaznaczyć, że na przestrzeni 5 i 6 tomu o Greysona upominają się jego starzy arcywrogowie i bardzo dotkliwie niszczą zamieszkaną przez niego Ziemię. W tle są też wyraziste, obszerne i dobrze poprowadzone elementy obyczajowe, które autor umiejętnie przeplata z trykociarskim życiem głównego bohatera.




Z jednej strony „Invincible” to wzorcowa wielowątkowa, superbohaterska saga, z drugiej jednak rzecz totalnie pozbawiona charakterystycznego dla tego nurtu kija w dupie (a mamy tu niekiedy historie opowiadaną na poziomie kosmicznym, z laserami z dupy i w spaceoperowym anturażu niczym w „Dark Phoenix Saga”) i przy okazji jest to rzecz odmienna od tego, co z komiksem o trykociarzach robił Alan Moore. Seria Kirkmana (tak, to ten typ od „Żywych Trupów”), mimo wszystkich cech gatunku, jest lekturą lekką, łatwą i przyjemną. Komiksem, przy którym odpoczywam psychicznie po cięższych rzeczach. Życzyłbym sobie więcej tak dobrych superbohaterskich opowieści na naszym rynku. Niestety chyba niewiele istnieje rzeczy dorównujących serii Kirkmana. Scenarzysta, nie lada cwaniak, nakradł wszystkiego, co dobre z trykociarskich komiksów robionych dla majorsów, wyrzucił co chujowe (albo nawet naprawił te elementy!), wymieszał i opublikował jako niezależną serię pod flagą wydawnictwa Image. I wszystko totalnie pykło. Dzięki temu ten tytuł zaliczany jest do kanonu, a to wcale nie taka stara seria.



„Invincible” reklamowany jest jako „najlepszy komiks superbohaterski we wszechświecie”. Na początku polemizowałem z tą tezą, porównywałem historię z tworami, które wyszły spod ręki Alana Moore'a, ale myślę, że nie ma to już sensu, bo Kirkman bardzo się postarał, żeby zrobić opowieść odmienną od tego, co prezentowała Bestia z Northampton. Wpadłem w tę serię jak śliwka w kompot i nie mogę się doczekać następnych odsłon. Niby jesteśmy już niemal na półmetku, jeszcze sporo materiału przed nami, ale czyta się to wszystko tak dobrze i szybko, że nim się zorientujemy – wspomnicie wtedy moje słowa – będzie już koniec. I nie, nie ma, że boli, że to rozwlekłe i wielotomowe, że są tu teen dramy. Zaufajcie mi – musicie mieć „Invincible” na półce. 


Brak komentarzy: