niedziela, 2 lutego 2020

X - Men. Lee/Claremont




Jim Lee to amerykaniec koreańskiego pochodzenia, który w branży ma wręcz legendarny status. Facet jest bezsprzecznie tuzem komiksu lat 90. – kimś, kto mocno wpłynął na jego mainstreamowe oblicze. Jego kreską inspirowało się bowiem całe pokolenie rysowników i po dziś dzień spotkać można na kartach komiksów superbohaterskich prace jego – mniej lub bardziej zdolnych – epigonów.

Zdaje się, że obecnie mówi się jednak o jego twórczości dość zachowawczo i chłodno a wpływy jego rzemiosła uznawane są często za coś złego, kiczowatego. Sięgałem po ten komiks mając w pamięci prace innego giganta komiksu tamtego okresu, o którym pisałem Wam w zeszłym roku, mianowicie Todda McFarlane (kliku klik). O jego pracy krążą podobne opinie, że jego kreska się zestarzała i stanowi znak czasów, a nie koniecznie coś, co się dziś dobrze czyta. Mnie jednak Spider-Man, który wyszedł spod jego ręki bardzo się podobał i spodziewałem się, że podobnie będzie z X-Menami rysowanymi przez Lee, a pisanymi głównie przez niemal równie legendarnego Chrisa Claremonta, wieloletniego scenarzystę tej serii.



Nie będę Wam ściemniał i wyłożę kawę na ławę. Może nie jestem przyzwyczajony do czytania tasiemców z tamtego okresu, ale najzwyczajniej męczyłem się obcując z tym komiksem, z bólem odliczając zeszyty, jakie pozostały mi do końca albumu. Fabularnie komiks się mocno zestarzał, a dodatkowo bardzo szkodzi mu swoista serialowość. Sprawy nie ułatwia fakt, iż dostajemy jedynie fragmenty opowieści, bo w albumie zebrane są tylko zeszyty rysowane przez Lee, a ten miał w swoim runie jakieś przerwy. Owszem, wszystko jest tak napisane,  że da się połapać, ale miałem jednak wrażenie, że coś mi w tych historiach umyka. Tym samym komiks ten zupełnie nie sprawdza się jako zamknięta powieść graficzna. Nie jest jednak tak, że nie podobał mi się całkowicie. Są tu bowiem fragmenty bardzo dobre. Na przykład urzekła mnie opowieść o pierwszym spotkaniu Wolverine'a z Kapitanem Ameryką, czy cały zeszyt, który został opowiedziany za pomocą poruszającego monologu wewnętrznego Magneto (rewelacyjnie wykreowana postać, to trzeba przyznać). Są to jednak tylko urywki i szczerze powiedziawszy więcej mi się tu nie podobało, niż podobało.



Przejdźmy jednak do najważniejszego elementu tego komiksu, czyli do grafik, bo to właśnie ze względu na robotę Lee komiks ten został wydany i jest firmowany jego nazwiskiem. To kawał kultowego już popartu, ogląda się to wszystko bardzo miło i album ten zapewne będą chcieli mieć na półce fani Marvelowskiego oldskula. Oczywiście możemy potraktować ten komiks jako artbook Lee (o to chyba w tym wydaniu chodziło), ale szkoda, że tom ten nie wnosi o wiele więcej do historii komiksu, a spodziewałem się porządnej lektury. McFarlane'a najzwyczajniej czytało się lepiej i to chyba świadczy o pewnej wyższości nad kolegą po fachu, bo jego komiksy o Pajęczaku zdecydowanie przetrwały próbę czasu.

Po X-Menach kariera Lee nabrała jeszcze większego tempa i mając już status jednego z ulubieńców czytelników, zaczął tworzyć dla niezależnego Image Comics swoją autorską serię WildCats. Próbowałem to czytać jakiś czas temu (bo chciałem się przygotować do przeczytania runu Moore'a, który również robił tę serię), ale poległem sromotnie. Czyta się to jeszcze gorzej niż X-Menów i w tym dopiero czuć, że Lee poszedł w niekontrolowany kicz. Troszkę lepiej (od strony graficznej, bo fabularnie jest to straszliwa chujoza) Jim wypadł tworząc mroczny „Batman: Hush” do scenariusza Josepha Loeba, ale prace Lee dla DC to już zupełnie inna historia... 


Brak komentarzy: