czwartek, 29 września 2022

Silver Surfer. Tom 1. Slott/Allred



Omijam współczesne komiksy superbohaterskie. Nie bijcie, ale uważam, że z niewielkimi wyjątkami są najczęściej złe, a ich złota era dawno przeminęła. Po znakomitym albumie „Silver Surfer: Czarny” duetu Cates/Moore nie bałem się jednak dać szansy runowi ze scenariuszami Dana Slota i rysunkami Michela Alreda. Tym bardziej, że to chwalona seria, która zamknąć ma się u nas w zaledwie dwóch grubych tomach.

Zawiodłem się i popełniłem błąd, myśląc że ta współczesna reinterpretacja słynnego kalesoniarskiego mitu (wiem, Srebrny nie nosi kaleson) będzie miała do zaoferowania coś na poziomie „Czarnego”. Otrzymałem serię nierówną, tylko momentami wchodzącą na poziom, na którym dało się to czytać bez zgrzytania zębami. Nie chodzi jednak o to, że to zły komiks, bo napisany jest lekkim piórem. Mam na myśli dość kontrowersyjne treści w nim zaserwowane. Przede wszystkim autorzy postanowili przenieść środek ciężkości, wprowadzając do opowieści postać kobiecą – Dawn Greenwood, która odpowiedzialna jest również za elementy komediowe (SIC! Komedia w Silver Surferze?), wątki romansu i szereg innych rzeczy nieprzystających do opowieści o dawnym heroldzie Galactusa. Bohaterka pocina z Surferem na jednej desce i razem przemierzają kosmos, a to wpadną na jakieś spektakularne święto na egzotyczną planetę, a to skoczą sobie na lody (serio!). Dostaliśmy postmodernistyczną, współczesną papkę, która bardziej przypomina nieśmieszny sitcom niż dobrą opowieść o superbohaterze. Papkę zgrabnie napisaną, bo czyta się to wszystko bez bólu, ale nie tego oczekiwałem. Z jednej strony trzeba przyznać, że wyjęto wizerunkowi Srebrengo Surfera kij z tyłka, lecz zamiast tego, żeby było śmiesznie, wsadzono mu tam grabie.

Od strony intelektualnej to jest opowieść na poziomie nastoletnich dziewczynek z bohaterką w sukience w kropki, z którą mogą się utożsamiać. Dawn w świecie Srebrnego Surfera jest trochę jak Dorotka w krainie Oz. Otaczają ją nowe, szalone rzeczy wykraczające nierzadko poza jej prowincjonalne pojmowanie. To sprawia, że bohaterka wszystkiemu się dziwi i skutkiem są te nieszczęsne elementy komediowe. Wiem, komiksy superbohaterskie nie słyną z pobudzających intelektualnie treści, ale ja lubię właśnie wyjątki, które są najzwyczajniej inteligentną rozrywką. W tym opasłym tomie tylko jeden story arc jest taki – opowieść o tym jak Silver Surfer zostaje zderzony z niedobitkami ras zgładzonych przez Galactusa i oskarżony o ludobójstwo. Wtedy na chwilę przestaje być śmiesznie i uroczo, a dostajemy prawdziwy, niejednoznaczny dramat jednostki, która musi się uporać z własną przeszłością. Dla tego jednego fragmentu warto ten run (wraz z końcem tego tomu jesteśmy w połowie, może jeszcze coś się tutaj ciekawego wydarzy?) przeczytać.

Grafiki Allreda są również bardzo chwalone. To dobre rzemiosło ze świetnie skomponowanymi, pomysłowymi planszami. Mówi się, że to arcydzieło popartu. No cóż, zobaczymy, czy te rysunki przetrwają próbę czasu, ale jak na dziś są przynajmniej niezłe. Silver Surfer w jego wykonaniu to rozbuchana plastycznie space opera pełna przeróżnych ras i światów do odkrycia, które mogą doprowadzić do oczopląsu. Na tym poziomie wszystko jest si, wszystko się zgadza. Jeśli sięgacie po ten komiks tylko dla rysunków, nie powinniście być zawiedzeni.

Silver Surfer i Dawn, zdecydowanie mają się ku sobie, mimo iż dzielą ich całe galaktyki. To więc opowieść o trudnej miłości. Nie jest to jednak szekspirowskie, dramatyczne uczucie, to nie Romeo i Julia. To rozrywka dla wychowanych na serialach komediowych Amerykanów, którzy romantyzm kojarzą z randkami w pizzeriach i z komediami romantycznymi. Silver Surfer może być w tym związku nieco autystycznym nerdem, co też ma wywoływać komiczne sytuacje (w jednej ze scen trafnie przedstawia się jako „blaszany drwal”, a to postać, która szukała wszak swego serca). Może to wszystko brzmi fajnie w teorii, ale to coś, z czym się zdecydowanie jako odbiorca mijam. Z tych samych powodów miałbym jednak problem w wystawieniu temu komiksowi jednoznacznie złej oceny, bo warsztatowo jest dobrze. Dobijający czterdziestki, cyniczny, doświadczony przez życie brodaty łysol po prostu nie jest targetem tego komiksu.

Brak komentarzy: