czwartek, 21 stycznia 2021

Joker. Zabójczy uśmiech. Lemire/Sorrentino

 


Zauważyłem, że coraz więcej recenzji mam ochotę zacząć od słów „Uwielbiam Jeffa Lemire, ale…”. Chyba pora na restrukturyzację rankingu ulubionych autorów, bo ile można usprawiedliwiać średnio udane wyskoki całkiem logiczną chęcią zarobku? Ustalmy więc raz na zawsze, bo to już wyraźna zasada. Autorski Lemire jest zwykle przynajmniej porządny, a Lemire na licencji częściej kuleje, niż przebija czołem linię mety. „Joker - Zabójczy uśmiech” to przełomowy komiks, przynajmniej w kwestii kruszenia mojego uwielbienia dla autora.

Pewien ambitny lekarz imieniem Ben postanawia wyleczyć Jokera. Jeśli chociaż trochę ogarniacie komiksy ze stajni DC, to właściwie nie muszę Wam bardziej szczegółowo pitolić o (raczej iluzorycznych) meandrach fabuły. Wszyscy wiemy, jak wielkie szanse na sukces ma taka eskapada i jak może się skończyć dla naiwnego harcerzyka. Kryzys rodzinny? Żeby tylko, z Księciem Zbrodni realizującym swoje makiaweliczne, długofalowe projekty nigdy nie ma tak łatwo. Zarówno protagonistę, jak i w sumie mało obecnego w fabule Batmana, czeka spacerek w głębiny własnych umysłów, zalanych zderealizowanym, psychodelicznym obornikiem przez nową ikonę entuzjastów profilówek z maską Guya Fawkesa.



Idealne połączenie wszystkiego, co już czytaliśmy o Jokerze z wszystkim, co zwykle proponuje nam Lemire, a do tego wyglądające jak wszystko, co rysuje Andrea Sorrentino. Dla jednych to będzie cuchnąca lenistwem wada, dla innych miłe, nowe ujęcie znanych wątków. Ja ląduję gdzieś pośrodku, bo „Zabójczy uśmiech” to niezły pomysł, do którego sprawnej realizacji zabrakło jakiejkolwiek głębi. Batmana nie ma tu prawie wcale, a nałogowo siejący postrach w Gotham klaun jest tylko tłem dla swoich złowieszczych knowań. Fabule i postaciom brakuje osobowości mogącej posłużyć za fundament zainteresowania odbiorcy. Jedynym solidnym i oryginalnym elementem jest lekkie skupienie na artystycznej, performensowej stronie głównego przeciwnika Gacka – stronie, którą widujemy ostatnio bardzo rzadko.

No bo nawet lejtmotyw tytułu rozpisany jest powierzchownie. Popkultura lubi uciekać od poważnego traktowania zaburzeń psychicznych i Lemire niestety nie jest tu wyjątkiem. Udręka protagonisty została spłaszczona do formy mdłego naleśnika, by wpasować się w zbieraninę absurdów, mających teoretycznie potwierdzić powagę problemu. Ciężaru tu się nie odczuwa, autor bezpośrednio nam o nim mówi. Może i czyta się to sprawnie, a narracja (poza całkowicie zbędnym „Zabójcą uśmiechu” na koniec) trzyma się kupy, ale z kilku fajnych kęsów pełnowartościowego żarcia nie będzie.




Napędzane powyższymi zgrzytami malkontenctwo nie zdążyło zacisnąć hamulców przed rozruchem procesu analizy ilustracji i przyjebało lekko w teoretycznie oczywistą prawdę. Sorrentino to świetny rysownik, mało kto by się kłócił, ale jak już kiedyś mówiłem – widzieliście jeden rysowany przez niego komiks, to widzieliście też resztę. Arcymistrzowski szoł twardych konturów, zaskakujących kompozycji i kreatywnej zabawy formą komiksową do każdego miasta przyjeżdża z tym samym repertuarem, więc stali bywalcy mogą czuć się znudzeni wciąż powtarzanymi sztuczkami. Nie będę się jednak zapędzał, bo to wciąż górna półka wizualnej uciechy w obecnym mejnstrimie.



„Gideon Falls” wrzucone do blendera z dobrze znanymi komiksami o niebezpieczeństwach płynących z chęci obnażenia synaps fikcyjnie potłuczonego socjopaty w fioletowym gajerku. Dzieło ostatecznie mniej atrakcyjne od swoich najlepszych wzorców, zdecydowanie zbyt płytkie i ślepo nastawione na realizację jednego założenia. Całkiem przyjemna w odbiorze, wizualnie satysfakcjonująca wydmuszka, która ostatecznie realizuje może połowę ostrożnie składanych obietnic. Mamy teraz, z wiadomych powodów, względną modę na Jokera i może w efekcie wpadną nam w łapska jakieś naprawdę porządne dzieła. Czekam na coś faktycznie analizującego złożoność zgrzytów między synapsami i efekty oddziaływania tak uszkodzonej jednostki na innych, może nawet na poziomie społecznym. „Joker – Zabójczy uśmiech” to tylko niezłe czytadło, koncert oparty na jednym chwycie. Kompleciści Lemire’a i Pana Śmieszka niech biorą, reszta może sobie bez żalu odpuścić.



Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: