niedziela, 8 marca 2020

Negalyod. Vincent Perriot




Zacznijmy od zasygnalizowania najważniejszego. Tego, co od razu rzuca się w oczy po otworzeniu tego albumu: warstwa graficzna w dziele Vincenta Perriota to totalny masakrator i na bank rzuci czytelnika lubującego się w komiksie frankofońskim na kolana.

Próbując scharakteryzować jego prace i jego styl powiedziałbym, że to połączenie francuskiego niuskula z oldskulem. To trochę tak, jakby ktoś z wrażliwością Joanna Sfara (najbardziej to chyba czuć w postaciach i kolorystce) rysował komiks, w którym kompozycje plansz i tła zaczerpnięte są z twórczości Moebiusa (ileż tu Arzacha! Ile Incala!) i Philippe Druilleta (wspomniane układy kadrów na stronie). Założę się, że reakcją na rzemiosło francuza będzie najczęściej opad szczęki i to głównie dla jego rysunków warto sobie sprawić ten album. Jedyne co mógłbym mu zarzucić to fakt, iż wszystko, co zostało tu przedstawione, już gdzieś widzieliśmy. Autor nie jest wielkim wizjonerem SF, a kimś, kto zapatrzył się w mistrzów tego gatunku. Nie wydaje mi się jednak żeby był to poważny minus, tym bardziej że Perriot rżnie od najlepszych. Trudno wszak w dzisiejszych czasach wyczarować coś unikalnego.



Z warstwą fabularną również nie jest źle, ale komiks pod tym względem już tak nie olśniewa, jak w przypadku grafik. Z początku to quasi-western niedaleki wcale od przebojowego Mandaloriana (kocham ten serial, już o tym pisałem na fanpage'u), który z czasem przeistacza się w dużą, epicką (jak zwykle w grę wchodzi ratowanie świata) opowieść kojarzącą mi się z komiksową twórczością Jodorowskyego, acz to rzecz zdecydowanie mniej nadęta i przystępniejszą niż większość – jednak trudnego w odbiorze – dorobku Chilijczyka.


Prócz tego bardzo widać, że autor pochodzi z mojego pokolenia (jesteśmy rówieśnikami) i wychowaliśmy się na tych samych tworach kultury. Prócz klasyków komiksu pokroju Moebiusa i Philippe Druilleta czuć tu fascynację kinem Hayao Miyazakiego, filmami z nurtu nowej przygody (gwiezdnymi wojnami w szczególności!) czy parkiem Jurajskim (wszak główny bohater popierdala na dinozaurze i pasie niczym krowy stworzenia wyglądające jak triceratopsy). To wszystko sprawia, że szybko udało mi się wsiąknąć w portretowany przez niego świat i bardzo go polubić.

„Negalyod” to dobry komiks, ale raczej nie wejdzie do mojej ścisłej dziesiątki tegorocznych premier. Niemniej radzę po niego sięgnąć, i to chyba rzecz o tak szerokim targecie, że zaleciłbym lekturę każdemu z Was. To kawał bardzo dobrego mainstreamowego rzemiosła.



2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Dziękuję bardzo za pierwszą recenzję specjalnie dla mnie, nie pozostaje mi nic innego, jak nabyć drogą kupna, bo wynika z tego, że to coś dla mnie.
Jestem najgorszym recenzentem świata (stwierdzone empirycznie na podstawie archiwów z gazetki szkolenie), więc nie odwdzięczę się recenzją, ale od siebie z klimatów sci-fi polecam "Shangri-La" wydane ostatnio przez Timofa. Nie jest to super zaskakujące (a oblicza tek korporacji przedstawione w treści wręcz ocierają się o łopatologię), tego typu rzeczy przewijają się w kulturze popularnej, ale razem rysunki + historia tworzą całkiem zgrabną całość, bardzo przyjemnie mi się to czytało.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Nie ma sprawy. Polecam się na przyszłość . Shangri-La wskakuje na listę.