środa, 10 lipca 2019

Łasuch. Tom 3. Lemire/Kindt



Lemire to świetny, uznany twórca, który zaczynał na polu komiksu niezależnego, gdzie odnosił spore sukcesy. W końcu z bardzo dobrym skutkiem zaczął pisać dla dużych, komercyjnych wydawnictw, nie tracąc przy tym swojej charakterystycznej wrażliwości. Na naszym rynku jest obecnie wysyp serii tworzonych przez niego. Nie ogarniam wszystkich. Czytam tylko „Czarnego Młota” i właśnie „Łasucha”, do którego Lemire nie tylko tworzy scenariusz, ale też go rysuje.

O serii tej pisałem już dwa razy, więc jeśli nie mieliście jeszcze przyjemności jej czytać, to najpierw odsyłam Was do poprzednich tekstów: klik, klik. To już ostatni tom post-apokaliptycznej opowieści traktującej o losach Gusa – chłopca z jelenimi rogami i Toma Jeparda, byłego hokeisty, przemierzających razem zrujnowaną Amerykę, której populacja została zdziesiątkowana przez tajemniczą chorobę. Prócz globalnej zagłady na świecie zaczęły się masowo rodzić hybrydy – pół ludzie, pół zwierzęta. W tym albumie nie tylko dostajemy odpowiedzi na postawione wcześniej pytania, ale też wspaniałą, kilkuzeszytową retrospekcję opowiadającą o pewnej wyprawie ratunkowej na mroźną Alaskę w 1910 roku (akurat do tego przerywnika rysunki stworzył Matt Kindt). Jako że jestem fanem historii osadzonych w konwencji mroźnego piekła, to ta część albumu jest moją ulubioną i przyćmiła w moich oczach finał „Łasucha”, który niestety trochę zawiódł moje oczekiwania. 



Ogólnie bardzo lubię opowieść o chłopcu jelonku, ale komiks ten nie jest niestety idealny. Nie chodzi mi o warstwę fabularną, bo ta jest si. Lemire w tym tomie bardzo nieładnie poszedł w pewnym momencie na skróty i mocno posunął do przodu akcję warstwą literacką, dając do ścian tekstu pojedyncze obrazy – wyszło coś na kształt picturebooka. Robił już tak wcześniej, ale tym razem naprawdę nie wypadało. Zdaje się, że śpieszno mu było do zakończenia tej opowieści, no i wyszło moim zdaniem nie do końca fair wobec czytelnika liczącego na normalne rozwijanie akcji. Trzeba bowiem przyznać, że rozbudowywanie rysów psychologicznych bohaterów i ich relacji między sobą było główną zaletą „Łasucha”. Użycie tego zabiegu w warstwie narracyjnej jest najzwyczajniej pójściem na łatwiznę i szczerze powiedziawszy mam autorowi ten zabieg za złe. 



Autorskie rysunki Lemire, bardzo odmienne od tego co obecnie króluje w mainstreamie, są świetne, acz bardzo specyficzne i nie każdemu pewnie przypadną do gustu. Mi warstwa graficzna bardzo się podoba. W jednym z zebranych tu zeszytów fragment sekwencji snu pokolorowany jest akwarelą i wypada naprawdę obłędnie. Widząc jaki efekt uzyskano pożałowałem, że całość nie jest tak zobrazowana.

Lemire to zdolny twórca i mimo iż jestem nieco zawiedziony finałem, to dalej cenię tą serię. To nie jest najlepsze co ten autor stworzył, ale wciąż dobra, chwytająca za serce opowieść. Reklamowana była jako „Mad Max z rogami”, niemniej określenie to zdecydowanie do niej nie pasuje. Znajdziemy tu zupełnie inne emocje niż w typowym, komercyjnym postapo, bo Lemire to wrażliwa bestia, która pisze dość ckliwe historie i tylko dla niepoznaki ubiera je w gatunkowy sztafaż. 



Brak komentarzy: