piątek, 6 kwietnia 2012

Kalijuga Western - zapiski na marginesie "Krwawego Południka"




McCarthy nie pierwszy raz pracował z tekstem źródłowym czy opierał się na autentycznych wydarzeniach, ale po raz pierwszy wziął na warsztat historię swojego kraju. Jako podstawy dla "Krwawego Południka" użył wspomnień napisanych przez weterana wojny meksykańsko-amerykańskiej (1846-1848), który po zakończeniu walk wraz z grupą najemników pod dowództwem Johna Glantona działał na granicy terenów zaanektowanych do Stanów Zjednoczonych. Wynajęci zostali do eksterminacji Indian, ale eskapada szybko zamieniła się w regularną rzeź wszelkiej maści cywili. Chamberlain - autor owych wspomnień - amerykańskim Ossendowskim jednak nie był i jego zapiski (wydane jako "My Confession: The Recollections of a Rogue"), na których w dużej mierze oparł się McCarthy, są dziś uznawane za niezbyt wiarygodny dokument historyczny. Mówi się, że zostały napisane głównie w celu potępienia wojny na pograniczu. Nietrudno więc szukać tu stycznych z tendencją, którą po Drugiej Wojnie Światowej zainicjował Ka-Tzetnik "Domem Lalek". Wiele wskazuje na to, że oprócz Glantona większość opisanych w "Krwawym Południku" postaci - łącznie z kluczowym dla wydźwięku powieści sędzią Holdenem na czele - nie istniała naprawdę. Nawet zwany w książce Dzieciakiem główny bohater - czy raczej protagonista, bo częściej uwagę autora zdaje się przykuwać wspomniany diaboliczny sędzia - jest tylko luźno oparty o biografię Chamberlaina.

There's no love in your violence.

Spotkanie z postaciami pokroju Holdena, okrucieństwem w sztuce, czy filozoficznym podejściem do "zła" nie jest dla mnie pierwszyzną i niestety książka nie wywołała we mnie tak skrajnych emocji jak się spodziewałem. W porównaniu do wcześniejszych tytułów z bibliografii McCarthy'ego jawi się wręcz jako powieść przygodowa, której potencjalne grono czytelników wydaje się być znacznie szersze. Niewykluczone jednak, że bardziej wrażliwy na sugestywne opisy okrucieństwa odbiorca może nie przebrnąć przez tę książkę. Mając w pamięci opinie niektórych czytelników o "Dziecięciu Bożym" wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli niektórzy ludzie nigdy po nią nie sięgną. W swoim skądinąd ciekawym artykule na temat "Krwawego Południka" Piotr Kofta, dzieląc się swoimi wrażeniami napisał: "Poznałem wiele książek, które starały się odbiorcę odrzucić i zaszokować – ale w przypadku "Krwawego Południka" musiałem sobie dawkować lekturę, by co jakiś czas ochłonąć od jej toksycznej atmosfery."


"Krwawy Południk" jest książką piękną i okrutną, ale nie tak uniwersalną jak dajmy na to "Malowany Ptak" - w przeciwieństwie do powieści Kosińskiego nie ma w nim obecnego pierwiastka niewinności. Jeśli szukalibyśmy w nim dobra, to musielibyśmy uznać, że dobrem jest "mniejsze zło". Oczywiście najciekawszy pozostaje tutaj dysonans między poetyckim językiem, jakiego używa McCarthy, a ilością dosadnej przemocy, jaką nim opisuje. W jego prozie nie tylko obrazy bestialskich mordów, ale i sceny z codzienności przywołują apokaliptyczne malarstwo Bruegla i Boscha. Jednak z każdą kolejną stroną monotematyczność przytłacza do tego stopnia, że po lekturze pozostałem z wrażeniem, że naprawdę niewiele dzieli już tę prozę od wynaturzonej grafomanii, sprawiającej przyjemność napawającemu się okrucieństwem autorowi. Nic dziwnego więc, że na tym poziomie książka jest często porównywana do twórczości Markiza De Sade. Oczywiście, biorąc pod uwagę subtelność w ukazywaniu (czy raczej zaledwie sugerowaniu) przemocy i dewiacji w jednej ze wcześniejszych powieści McCarthy'ego "Dziecię Boże", zdaję sobie sprawę, że ta eskalacja jest celowym zabiegiem, eksplorowaniem pewnej formy literackiej i kolejnym z wielu oblicz eksperymentującego ze środkami wyrazu autora. Prawdopodobnie jego celem było też udowodnienie czytelnikowi, że w każdym człowieku obcującym ze złem z czasem zaciera się wrażliwość i nawet największe okrucieństwa przestają robić na nim wrażenie. Kreacji wizerunku "autora-dewianta" dopełnia pomijanie w opisach obrazów przemocy seksualnej - tak, jakby była to dla niego sfera wstydliwa. Wątpię, czy się z tego kiedykolwiek tłumaczył, pewnie dlatego też w momencie pierwszej publikacji amerykańska publicystyka praktycznie przemilczała "Krwawy Południk".

Problem pogłębiał pewnie fakt, że McCarthy'ego nie interesuje kreślenie rysów psychologicznych postaci, przedstawianie ich pobudek. Dzieciak, który początkowo zdaje się być głównym bohaterem, dematerializuje się i łączy z bandą. Nie mamy wejrzenia w ich umysły - stanowią jedność, cwałują przez prerię jak zwarty organizm, żywioł, szarańcza. Jedyne głębsze myśli wydobywają się z ust sędziego Holdena. Ta zagadkowa postać, bezwłosy mężczyzna, erudyta, z niesamowitą wiedzą o świecie, jawi się czytelnikowi jak mason, albo wręcz namacalny dowód ewolucji człowieka - przy czym jego ogłada nie przeszkadza mu być najokrutniejszym, najbardziej zwyrodniałym i cynicznym z bandy Glantona. Może kojarzyć się z Kurtzem z Jądra Ciemności czy też jego reinterpretacją z Czasu Apokalipsy, ale w swojej wszechwiedzy wydaje się też niesamowicie bliski Gullowi, domniemanemu Kubie Rozpruwaczowi z komiksu Alana Moore'a "Prosto z Piekła". Nietrudno się jednak domyśleć, że do czytelnika jego ustami przemawia tak naprawdę sam McCarthy.

The Decline of Western (Civilization)

Jak już wspomniałem, w "Krwawym Południku" brak hermetyczności, która cechowała wczesne powieści McCarthy'ego. To krok w stronę gatunku i w stronę czytelnika. Jest to krok wdzięczny, ale dla mnie osobiście mniej subtelny i udany od strony artystycznej, niż w przypadku "Dziecięcia Bożego", przy którym mogliśmy gdzieś na marginesie najwyżej zauważyć, że to thriller. Co prawda książkę porównywano do "Iliady" i do "Moby Dicka" i nie jest to przesadą, skojarzenia są trafne, ale od której strony byśmy jej nie gryźli, jak głęboko w nią nie wchodzili, to zawsze dojdziemy do wniosku, że na pierwszym planie to przede wszystkim wybitny western, arcydzieło gatunku.



Nie można jednak powiedzieć, że McCarthy zajął się jego dekonstrukcją, bo to trochę tak, jakby powiedzieć, że gitarowy drone dekonstruuje muzykę rockową, czy ambient muzykę rozrywkową. Powieść McCarthy'ego cechuje całkowity brak paradygmatu. Amerykańscy krytycy nazwali "Krwawy Południk" "westernem ostatecznym". Nie jest to pusta etykietka i nie do końca dotyczy apokaliptycznego wydźwięku książki. To bardzo trafne określenie, szczególnie jeśli popatrzymy na nią z dzisiejszej perspektywy. Mimo, że po raz pierwszy ukazała się w 1985 roku, to po dziś dzień nie powiedziano już nic tak istotnego dla gatunku, do tego western filmowy przez wiele lat wcale nie przyjmował do wiadomości istnienia "Krwawego południka". Filmy czerpiące w jakiś sposób z dzieła McCarthy'ego pojawiły się dopiero w poprzedniej dekadzie. Najwyraźniej widać to w dwóch obrazach: "Tracker" i "Proposition". Co znamienne, oba filmy powstały na Antypodach - prawdopodobnie dlatego, że tylko tam było to możliwe. Australia to kraj nie posiadający mitu założycielskiego, tylko kolonia karna, której historii świadomość zbiorowa nie postrzega przez pryzmat popkulturowej konwencji. Również ludobójstwo, jakie się tam dokonało, jest zazwyczaj nazywane po imieniu.

W "Proposition", opartym o scenariusz Nicka Cave'a (do którego twórczości McCarthy jest chętnie porównywany przez polskich krytyków), była to wizja tak bliska, że to właśnie reżyser tego obrazu - John Holicot - został wybrany do przeniesienia "Drogi" na celuloid. Film został powszechnie uznany za nieudaną ekranizację, przez co i o "Krwawym Południku" zaczęła krążyć opinia dzieła nieprzekładalnego. McCarthy, zapytany o to przez dziennikarza "Wall Street Journal" mówi: "To bzdura. Fakt, że to ponura i krwawa historia nie ma nic do rzeczy w kwestii, czy można ją przenieść na ekran. Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że książkę bardzo trudno zaadaptować i trzeba by kogoś z bogatą wyobraźnią i jajami. Ale efekt byłby nadzwyczajny."

Czytelnik zaznajomiony z antywesternem i ze względu na tematykę mordowania Indian spodziewający się tutaj kojarzonych z nim kontestacyjnych treści - antyrasistowskich, antywojennych czy potępiających kolonizację, mocno się zdziwi. Autor zmusza nas wręcz - podobnie jak w przypadku "Dziecięcia Bożego" - byśmy brali stronę okrutnych oprawców, czy też raczej tak jak Pasolini w "120 dniach Sodomy" każe nam patrzeć i pozostaje przy tym zimny i bezstronny.

W tekstach poświęconych "Krwawemu Południkowi" często podkreśla się, że książka nie mogła by powstać przed Holokaustem. To dość trywialne i efekciarskie sformułowanie, odnoszące się zapewne do wpływu, jaki zagłada wywarła na literaturę, ale warto zauważyć, że sprytnie odsuwa też uwagę od istoty sprawy: od historii Stanów Zjednoczonych i czasów, o których McCarthy opowiada. To właśnie na terenie obu Ameryk trwały najintensywniejsze i najbardziej długotrwałe formy ludobójstwa, wyniszczające rdzenne cywilizacje tych kontynentów. Intencją McCarthy'ego nie jest jednak oddanie im sprawiedliwości. Indianie, tak chętnie ukazywani w odbrązawiającym western kinie lat siedemdziesiątych jako uduchowieni, szlachetni wojownicy lub skrzywdzone, bezbronne istoty, w "Krwawym Południku" są zdziczałymi, groteskowymi stworami z najgorszych koszmarów sennych, hordą prosto z Mordoru, a ich przybycie kończy się scenami kojarzącymi się z obrazem Bruegla "Triumf Śmierci". Ustami sędziego Holdena McCarthy jednak podkreśla, że to Indianie skażeni, zdegenerowani, a ich wszelkie pozytywne cechy zanikły w wyniku zetknięcia z cywilizacją białych. Podobnie nie są faworyzowani murzyni, a właściwie chyba tylko jeden występujący w książce - z racji tego, że został wchłonięty przez zachodni krąg kulturowy - jak podkreśla McCarthy - nie różni się niczym od białych oprawców. Wszystkie rasy zostały zrównane, tak samo skalane w obliczu Kalijugi.

Et in Arcadia Ego

Wielu bardziej wnikliwych czytelników "Krwawego Południka" doszukuje się w nim elementów przynależnych gnozie. Jednak ten aspekt jest tak ukryty, stricte symboliczny lub suchy jak w przypadku "Suttree" (poprzedniej powieści McCarthy'ego, zbudowanej na Nowym Testamencie), że trudno jednoznacznie coś na ten temat powiedzieć. Sytuacji nie poprawia to, że sam McCarthy tradycyjnie milczy na ten temat, charakteryzując "Południk" jako powieść otwartą. Na pewno chciał przedstawić Holdena jako postać tajemniczą, skłaniającą do poszukiwań jego odpowiedników w religii i kulturze. Może faktycznie - tak jak sugerują zwolennicy gnostyckiej interpretacji- symbolizuje Boga, Demiurga, Szymona Maga, a może to po prostu westernowy odpowiednik Alistaira Crowleya, co sugerowałyby jego tyrady na temat kreowania świata wedle swojej woli. Można się też zastanawiać, czy banda Glantona nie jest awatarem poszukiwaczy świętego Graala, a Holden ich przywódcą duchowym, swoistym Merlinem. Eksterminacja Indian wiąże się ze zdejmowaniem im skalpów, sędzia jest bezwłosym mężczyzną (przez Chamberlaina opisywanym jako albinos), co prawdopodobnie sugeruje jego nieśmiertelność, lub, jeśli skalp symbolizowałby duszę - zapewne brak duszy.


Ciekawe jest też to, że oprócz drygu literackiego, pierwowzór Dzieciaka - Chamberlain wykazywał talent plastyczny. Pozostawił po sobie wiele obrazów, które, jak pewnie się już domyśleliście, zdobią niniejszy tekst. Jednak w "Krwawym Południku" to właśnie sędzia sięga po ołówek i skrzętnie odrysowuje wszystko, co spotka na swojej drodze. Można uznać, że to po prostu licentia poetica, ale według mnie wskazuje to raczej na zamierzony dualizm. Warto w tym miejscu zastanowić się nad tytułem powieści. Jedna z interpretacji głosi, że chodzi o miasteczko w Teksasie, w którym Dzieciak po raz pierwszy spotyka sędziego - Nacogdoches znajduje się na południku, który oddzielał rubieże Stanów Zjednoczonych od terytorium Meksyku, cywilizację od dzikości. Czy więc przejście przez południk symbolizuje znalezienie się w zaświatach? Przejście do miejsca mogącego być analogicznie zestawionym ze strefą znaną ze "Stalkera" i "Pikniku na skraju drogi"? McCarthy pozostawia też ciekawe tropy w scenie z kartami tarota. Oprócz wróżby dotyczącej przyszłości bandy Glantona, w bujnym opisie zostaje wspomniana, ale nie wylosowana, karta "Arcykapłanka". Karta ta posiada ukryte znaczenie: dwie kolumny symbolizujące Wenus i Marsa, ogień i wodę. Posuwając się dalej w kierunku tej interpretacji dotrzemy do kabalistycznego Drzewa Życia i dwóch jego przeciwstawnych kolumn prawej - męskiej, lęwej - żeńskiej (odpowiadającej zasadzie Din - co oznacza sąd!). Między nimi ukryty jest punkt - Daath. Według Thelemitów "mieszka" tam demon intelektu Choronzon, który chce złapać Maga w pułapkę utkaną z myśli. Daath to otchłań, która jest portalem do innego świata. Kto ją przekroczy, znajdzie się poza dobrem i złem - symbolizuje wyjście po za owy dualizm. Czy więc przejście południka wiąże się ze wstąpieniem w Daath?

Pamiętając też o częstych odwołaniach McCarthy'ego do Biblii, możemy również uznać, że "Krwawy Południk" jest uzupełnieniem życia Jezusa Chrystusa, wariacją na temat tego, gdzie przebywał między wiekiem dziecięcym a dorosłością, albo na temat odejścia Boga na pustynię. Są to jednak tylko poszlaki, które dla nas, maluczkich, niekoniecznie pogłębiają sens tego, z czym obcowaliśmy, ale na pewno dają pole do wielowymiarowej interpretacji i powiem szczerze, że chętnie bym taką interpretację napisaną przez kogoś mądrzejszego ode mnie przeczytał. Jednak mimo śladów mistycyzmu nie nazwałbym tej książki westernem metafizycznym. Związki z najważniejszymi przedstawicielami tego "nieistniejącego gatunku" (na przykład z "Truposzem") są oczywiste, ale czuje się, że "Krwawy Południk" to jednak coś innego. "Bóg to wojna" mówi bez ogródek sędzia Holden, a czytelnik nie ma innego wyjścia, jak w duchu przyznać mu rację. W jakimś sensie McCarthy wymazuje metafizykę lub sprowadza ją do czynu i cielesności, do okrutnej paraboli, którą najtrafniej zobrazują słowa przypisywane Baronowi Ungernowi von Sternbergowi: "Dobro i zło nie istnieją, tak jak i życie i śmierć. Jest tylko działanie. Walka.".

7 komentarzy:

Marcin Z. pisze...

Powiedziałbym, że w ostatnim akapicie to już się zapędziłeś, ale ogólnie świetny tekst.

kornwalia pisze...

A ja bym powiedziała, że im dalej, tym lepiej, bo za początek to w łeb ci się należy zdrowo. Właśnie dziś kończę pisać pracę o Południku i po tych kilku miesiącach ślęczenia nad różnymi tekstami wiem jedno - ta książka mnie nadal przerasta i nie tylko mnie - nawet najlepszych amerykańskich krytyków jak już zdążyłam zauważyć. Czytałam ją już 4 razy i nadal nic tam nie jest na pewno, a każda scena wnosi nowe znaczenie. Toż to cały wszechświat. Więc nie wiem jak możesz posuwać się do takich uproszczeń "po lekturze pozostałem z wrażeniem, że naprawdę niewiele dzieli już tę prozę od wynaturzonej grafomanii, sprawiającej przyjemność napawającemu się okrucieństwem autorowi". Prawdę mówiąc w ogóle na te przemoc nie zwracałam uwagi, toż to jak "Boska komedia", czytasz dla opisów piekła i tortur jakie Dante pisał, czy jednak przesuwasz po tym wzrokiem jak po krajobrazie, który stanowi tylko tło?
No, ale recenzja dobra. Mnie nie było stać na takie spojrzenie po jednokrotnej lekturze. Nadal nie uznałabym tej powieści za idealną pod mój gust, jednak swoje bogactwo ujawniła dopiero tak za 3 razem i po poważnej analizie tekstu. Nie jestem pewna czy pisarze faktycznie marzą o takiej sytuacji. Niemniej jednak faktycznie jest to jedna z najważniejszych amerykańskich książek w historii. Po egzaminie o niej jeszcze napiszę.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

"Więc nie wiem jak możesz posuwać się do takich uproszczeń "po lekturze pozostałem z wrażeniem, że naprawdę niewiele dzieli już tę prozę od wynaturzonej grafomanii, sprawiającej przyjemność napawającemu się okrucieństwem autorowi". "

Hej, to tylko moje wrażenia. Niemniej widać znaczą różnicę w stosunku do "Dziecięcia Bożego", gdzie traktował przemoc zupełnie inaczej. Napisałem też, że odebrałem to jako zabieg celowy, pewną kreację. Nie twierdzę, że pod tym/nad tym nic nie ma. Nie zaprzeczysz chyba, że dla McCarthy'ego sam akt przemocy zdaje się w tym wszystkim bardzo, bardzo istotny, więc nie odwracałbym od niego uwagi. Chciałem uniknąć pisania tego dosłownie w tekście, bo i do końca nie umiem tego wyartykułować*, ale: McCarthy zdaje się wskazywać, że to co najważniejsze w naszym wszechświecie wiąże się z przemocą - od Big Bang (stworzenie świata) czy stosunku płciowego (poczęcia), przez kreacje po rozwój człowieka, cywilizacji etc - wszystko jest i było swoistym aktem przemocy. To pewne sacrum. Z drugiej strony nie używa metafor, tylko ujmuje istotę rzeczy po prostu jako przemoc (nieważne jak pięknie opisaną). Wymazuje to sacrum ... i sam sprowadza to do uproszczeń - okrucieństwa i cielesności.

Swoją drogą Pasolini by temu chyba przyklasnął. Jodorowsky też...

"(...)ta książka mnie nadal przerasta i nie tylko mnie - nawet najlepszych amerykańskich krytyków jak już zdążyłam zauważyć."

Amerykańscy krytycy głupoty mówią, może dlatego że jako Amerykanie traktują tę książkę zbyt osobiście... coś jak u nas z "Malowanym Ptakiem".


"Nadal nie uznałabym tej powieści za idealną pod mój gust"

W mój zdecydowanie bardziej trafiło "Dziecię Boże". Pewnie uznasz to za herezje, ale uważam że Krwawy byłby lepszy gdyby było w nim ze sto stron przemocy mniej.

Podeślij pracę jak już będzie gotowa. Bardzo chętnie przeczytam.
Południk też zapewne będę jeszcze powtarzał.

* zawarłem tę myśl w ostatnim akapicie który się Marcinowi tak nie podobał.

kornwalia pisze...

Zgadzam się z Twoim opisem stosunku McCarthyego do przemocy, jednak z pewnym "ale", on używa jej często właśnie jako metafory. Wiele jest scen, w których przemoc i rozlew krwi użyte zostały jako rytuał, przejście przez kolejny portal, ofiara Chrystusowa (tu są dyskusje). Spotkałam się też z interesującą analizą, że Holden jest odzwierciedleniem amerykańskiej historii i amerykańskiego bohatera z jego żądzą życia i nieoglądaniem się na przeszłość. No, ale mnie to nie przekonało.
Zafascynowało mnie w tym wszystkim jednak, że niemal o każdej scenie można znaleźć całe eseje czy dyskusje na fanowskich forach ciągnące się przez tygodnie. A ostatecznie w pracy przedstawiłam moją własną interpretację, Holdena właśnie.
Pracę skończyłam już, czekam na ewent. poprawki. Z tym, że jest po ang.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Ja nigdzie nie napisałem że w tych scenach nic nie ma. Ja broń boże nie spłycam. Mój tekst jest długi a mówisz tylko o jednym akapicie, tym w którym rozwijałem myśl związaną z porównaniami do DeSade. Chodzi o wrażenia związane z przemocą - a ta jest w tej książce zdecydowanie wyeskalowana...

Jak mówiłem mam problem z wyartykułowaniem tego co myślę o pewnych aspektach. Rytuał to też nic innego jak akt przemocy. Pisałem przecie o sakrum. McCarthy bardzo chciał to wszystko spłaszczyć, i strzelam, że nie zrobił tego po to by inni to nadmuchiwali. Wydawało mi się, że ująłem to dobrze w ostatnim akapicie. Może trafniej by było powiedzieć że przemoc/metafora się zapętlają jak wstęga Moebiusa*.

"Spotkałam się też z interesującą analizą, że Holden jest odzwierciedleniem amerykańskiej historii i amerykańskiego bohatera z jego żądzą życia i nieoglądaniem się na przeszłość. No, ale mnie to nie przekonało."

Też takie rzeczy czytałem i też mnie to nie przekonuje. "Ty jesteś nikim" kieruje nas na w inne rejony. Fajnie by było jak byś zrobiła resercz kierując się w stronę Thelemy bo ja nie czuje się na siłach opisywać wielu aspektów które odkryłem.

"Wiele jest scen, w których przemoc i rozlew krwi użyte zostały jako rytuał, przejście przez kolejny portal, ofiara Chrystusowa (tu są dyskusje)."

No też coś podobnego pisałem, acz widać, że McCarthy już dalej zabrnął.

"Zafascynowało mnie w tym wszystkim jednak, że niemal o każdej scenie można znaleźć całe eseje czy dyskusje na fanowskich forach ciągnące się przez tygodnie."

Takie analizy doprowadzą nas tylko do zagubienia. Tam czyha na nas "demon intelektu Choronzon, który chce złapać Maga w pułapkę utkaną z myśli" ;). Lepiej żeby niektórzy ludzie nie analizowali takich książek... zresztą napisałem, że sam się nie czuje na siłach.

*Dobro i zło nie istnieją, tak jak i życie i śmierć. Jest tylko działanie. Walka.

kornwalia pisze...

Z drugiej strony wiele tej przemocy faktycznie miało miejsce, grupa zostawiła po sobie krwawy ślad. Trudno mi się jednak do tego odnieść, jakaś spaczona jestem, na serio prawie nie zauważałam tego aspektu, skupiałam się na czymś innym i jeśli czułam zmęczenie, to nie przemocą tylko traktowaniem postaci jako awatarów, marionetek.

Analizowałam tylko pobieżnie scenę z tarotem - z tą ostatnią kartą, pasowało mi to do koncepcji pracy. Przy okazji znalazłam sporo materiałów na ten temat oraz książki o tarocie, które możliwe, że czytał McCarthy (wg fanów).

Myślę, że w przypadku tej książki zagubienie czytelnika jest pewne, jak tylko się w to zanurzy, ale to stanowi jej siłę. Czasem omawia się jakiś utwór czy film, dochodzi się do kilku interpretacji, nieco się nawet zazębiają i koniec, więcej się z tego nie wyciśnie, choć nadal mówię o doskonałych rzeczach. A Południk należy do tych niewielu tytułów, które zazdrośnie strzegą swych tajemnic. Podejrzewam, że McCarthy ma z tego niezły ubaw.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

"Przy okazji znalazłam sporo materiałów na ten temat oraz książki o tarocie, które możliwe, że czytał McCarthy (wg fanów)."

Jakie to rzekomo miały być książki? Podeślij tytuły bom ciekaw. Ja do takich informacji nie dotarłem.