Wspomniałem już o tym na Songs for Lovers and Gangsters, ale nie każdy tam zagląda, więc się powtórzę - Apocalypse to jedna z najlepszych płyt tego roku. Wysokie noty sypią się po serwisach muzycznych, więc pewnie większość z was już miała przyjemność się z nią zetknąć. W każdym razie u mnie właściwie nie opuszcza playera i słucham jej tak dużo, że mam potrzebę wspomnienia o niej tutaj.
Płyta została zarejestrowana "na setkę" - muzycy weszli do studia i po prostu zagrali cały przygotowany przez Billa program, opatrzony później nazwą Apocalypse. Materiał - w porównaniu do nagranego w 2009 Sometimes I Wish We Were An Eagle - jest zdecydowanie bardziej rockowy, ale zapewne właśnie dzięki prostemu, a genialnemu zabiegowi ominięcia postprodukcji, pozostaje równie kameralny i ciepły. Do tego apokalipsa, którą obserwuje Callahan jest mała i cicha, jak z Piosenki o końcu świata Miłosza. A on sam w tym wszystkim jest w pewnym sensie jak postacie ze Strażnicy Dylana - jest autentycznie przejęty bo problemy jego kraju bezpośrednio go dotyczą. Chcąc nie chcąc muszę przyznać, że jego sposób patrzenia na Amerykę kojarzy mi się z prozą McCarhy'ego...
Każdy, kto pije ze mną piwo, słyszy "chyba się starzeję, nie słucham już prawie rocka, nie słucham piosenek"... i tak się przyznam między nami - mój drugi blog (songs ...) to moja własna, świadoma próba ratowania mojego związku z formą ekspresji, jaką są piosenki. Jednak okazuje się, że twórczości Callahana się to nie tyczy. To niezdobyty bastion, wiecznie oferujący to, czego ja osobiście oczekuję i czego szukam w piosence. Gdy go słucham, to przestaje mnie martwić fakt, że Bowie nie nagrywa, a Hank Williams nie żyje ... swoją drogą w centrum, mniej więcej pośrodku dystansu dzielącego te dwie ikony, znajduje się miejsce dla obecnej twórczości Billa Callahana.
Płyta została zarejestrowana "na setkę" - muzycy weszli do studia i po prostu zagrali cały przygotowany przez Billa program, opatrzony później nazwą Apocalypse. Materiał - w porównaniu do nagranego w 2009 Sometimes I Wish We Were An Eagle - jest zdecydowanie bardziej rockowy, ale zapewne właśnie dzięki prostemu, a genialnemu zabiegowi ominięcia postprodukcji, pozostaje równie kameralny i ciepły. Do tego apokalipsa, którą obserwuje Callahan jest mała i cicha, jak z Piosenki o końcu świata Miłosza. A on sam w tym wszystkim jest w pewnym sensie jak postacie ze Strażnicy Dylana - jest autentycznie przejęty bo problemy jego kraju bezpośrednio go dotyczą. Chcąc nie chcąc muszę przyznać, że jego sposób patrzenia na Amerykę kojarzy mi się z prozą McCarhy'ego...
Każdy, kto pije ze mną piwo, słyszy "chyba się starzeję, nie słucham już prawie rocka, nie słucham piosenek"... i tak się przyznam między nami - mój drugi blog (songs ...) to moja własna, świadoma próba ratowania mojego związku z formą ekspresji, jaką są piosenki. Jednak okazuje się, że twórczości Callahana się to nie tyczy. To niezdobyty bastion, wiecznie oferujący to, czego ja osobiście oczekuję i czego szukam w piosence. Gdy go słucham, to przestaje mnie martwić fakt, że Bowie nie nagrywa, a Hank Williams nie żyje ... swoją drogą w centrum, mniej więcej pośrodku dystansu dzielącego te dwie ikony, znajduje się miejsce dla obecnej twórczości Billa Callahana.
1 komentarz:
Margines: Biorąc pod uwagę tak różne temperamenty twórców, nie wiem, czy jest sens porównywać do czegoś tak unikalne twory, ale aranżacyjnie przypomina mi to trochę Bad Seeds z wczesnych lat 90tych (dokładnie okres Henry's Dream / Let Love In ). O ile dobrze pamiętam przy Cave and co. kręcił się wtedy producent związany z Neilem Youngiem który również stosował podobne chwyty (na żywo, ale w studio).
Prześlij komentarz