poniedziałek, 7 października 2024

Rządy X. Wolverine

 


Dopiero co skończyłem narzekać na odczuwalny spadek jakości w „Rządach X”, a tu dostaję w łapy spin-off tamtych wydarzeń skupiony na Wolverinie. Wiadomo, co by się w świecie Marvela nie działo, konieczna jest wręcz dygresja ukazująca równoległe poczynania Logana, choćby miał przez cztery zeszyty cisnąć kloca. Kura dalej znosi złote jaja, fani postaci dostają więcej włochatego gbura. Wilk syty i owca cała. Szkoda tylko, że tu, nawet bardziej niż w głównej serii X-Men, jedyneczka na grzebiecie jest ogromnie myląca.

Powtórzę kontekst przytoczony przy bardzo niedawnej recenzji „Rządów X” właśnie: Do całej mutanckiej sagi skupionej wokół utworzenia suwerennego państwa homo superior na wyspie Krakoa podchodzę z doskoku. „Rządy X. Wolverine” w pierwszym tomie… kontynuuje wątki z pierwszych siedmiu zeszytów runu Benjamina Percy’ego. Szpiegowskie kombinacje z CIA ciskają Wolverinem w kierunku aukcji, na której wystawiony zostaje jego dawny kumpel, Maverick. Eskaluje też konflikt z wampirami pragnącymi, zupełnie jak włodarzy Domu Pomysłów, wyciućkać juchę Logana do cna.

Ja śledzę mniej więcej główną linię fabularną drużyny Xaviera, poboczne trochę mniej. Dopiero po nadrobieniu braków wydarzenia przedstawione w tym tomie zaczęły się dla mnie trzymać kupy i teoretycznie jest to dokładnie to, czego można się spodziewać po superhero, ale z drugiej strony pierwsza część czegokolwiek powinna być moim skromnym zdaniem choćby odrobinę samowystarczalna. Fan Rosomaka, który sięgnie przypadkiem po akurat to wydanie, będzie bardzo empatyzował z samym Loganem tradycyjnie odczuwającym poważne luki w pamięci.

Jak jednak sprawdzają się te historie, gdy już wie się choćby kapkę, o co w nich chodzi? No tak bez szału, moi drodzy. Oczywiście dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. Wolverine jest smutny i zły na zmianę, czasem rzuci ponurym żartem, jest miejsce dla reszty rosomakowej rodzinki. Krew się leje stosunkowo często jak na trykociarski mainstream, akcja jest miła dla oka i nie nudzi. Masowe mordowanie wampirów również, jakimś cudem, w popkulturze się jeszcze całkowicie nie zestarzało. Totalny akcyjniak, z którego absolutnie nic nie wynika. Jedyną wyraźną wadą jest chyba chaotyczna momentami narracja, bo Percy lubi przesadnie skakać między wątkami.

Graficznie też bez szału w ogóle, ale w pierwszej połowie bardzo pozytywne wrażenie wywarła na mnie architektura kadrów. Rysunki skrobie tu dwóch artystów, więc to pewnie decyzja scenarzysty. Percy za fundament bierze prosty układ geometryczny zwykle ośmiu (czasem nawet szesnastu) prostokątów, a potem w zależności od potrzeb narracji wyskakuje z ich ram albo odpowiednio je łączy. Nic nowego, widzieliście takie triki milion razy, tu jest to zwyczajnie zrobione na tyle dobrze, że muszę pochwalić. Wyjątkowo ładnie wypada to w połączeniu z najbardziej stylizowaną w tym tomie kreską Adama Kuberta w zeszytach #9 i #10, które z kolorami nałożonymi przez Franka Martina wyglądają świetnie. Reszta jest w miarę, bywa gorzej.

No i po co to komu ostatecznie potrzebne? Komplecistom Wolverine’a może, jeśli jacykolwiek jeszcze przedstawiciele tego gatunku zostali w naszym kraju. Zdecydowanie zabierając się za tom numero uno „Rządów X. Wolverine” trzeba pamiętać, że za cholerę nie jest to pierwsza część czegokolwiek i znajomość poprzednich poczynań Logana przynajmniej w ramach „Świtu X” jest niezbędna do czerpania pełnej satysfakcji z lektury, a i wtedy prawdopodobnie nie wywali wam ona zwojów. Kura może i złote jaja znosi, ale pod skorupką często zbuki.

 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: