poniedziałek, 7 października 2024

Bajania. Willingham.

 


 Całkiem spory fart (bo decyzja wydawcy jest zbyt oczywistym wyjaśnieniem), że akurat przyszło mi wyrażać opinię o jednym z niewielu komiksów w uniwersum Śnienia, którego nie tworzył Neil Gaiman. Pozwoli to uniknąć nieprzyjemnych tematów i skupić się na zabawie w ślepy na prawdziwe problemy eskapizm. „Bajania” to zresztą przecież kwintesencja ucieczki od rzeczywistości, bo zbierają historie w świecie Sandmana napisane przez Billa Willinghama, ojca kultowych „Baśni”. Poziom dopasowania tych odrębnych realiów jest wręcz porażający, momentami może nawet za bardzo.

Dostajemy w ręce właściwie cztery tytuły, historii nieco więcej, bo zamykające album „Wszystko, co kiedykolwiek chcieliście wiedzieć o snach… ale baliście się zapytać!” same w sobie są zbiorem krótkich opowiastko-ciekawostek o… no widzicie sami tytuł. Poza tym w albumie znajdziecie szpiegowską przygodę dyniogłowego woźnego Śnienia i starcie potężnej wiedźmy z czworgiem zabiedzonych bóstw śmierci. Będziecie również mieli okazję spędzić jeden dzień roboczy z Dannym Nodem, prawdopodobnie najbardziej zarobionym asystentem bibliotecznym.

Od razu wyjaśnię zarzut zamykający pierwszy akapit, bo poza nim nie mam zbyt wiele powodów do narzekań. „Bajania” cuchną Willinghamem na kilometr, fanom klasycznych i głębokich smętów onirycznego mistycyzmu charakterystycznego dla Śnienia mogą wydać się zbyt luźne, ale też w sumie od razu grają otwarte karty. Może po postaciach można się zorientować, ale rzadko czuć tu tradycyjnego Morfeusza Gaimana (nawet w luźniejszych jego wersjach), a i w sumie od co poważniejszych „Baśni” lądujemy bardzo daleko. Willingham bawi się tu w cudzej piaskownicy i wychodzi mu to… całkiem nieźle.

Wszystko, może poza miejscami brutalną Teseliadą, to urocza zabawa, w ramach której autor ze Snów robi Baśniowców. Dyniogłowy udaje Bonda i samodzielnie prowadząc narrację, bawi własnym poziomem odrealnienia (w zależności od waszej interpretacji). Danny Nod, spacerujący w krótkich spodenkach i zbierający do wózeczka niezwrócone tomy, z jakiegoś powodu totalnie mnie przerażał, a króciutkie historyjki odpowiadające w niekoniecznie wyczerpujący sposób na najważniejsze pytania o snach służą za fajne, bardzo luźne zamknięcie „Bajań”. Bardzo fajny przykład miłego i stworzonego z fantazją komiksu, który absolutnie nikogo nie zachwyci, ale rozbawić może wielu.

Rzecz może też się podobać wizualnie. Zwykle biadolę straszliwie na tomy, w których ilość rysowników jest minimalnie mniejsza jedynie od liczby stron, ale tutaj to pasuje do założenia. Nie można też zbyt mocno narzekać, mając do czynienia z takimi talentami jak Paul Pope, Albert Monteys (mój faworyt) czy Niko Henrichon. Choć z tymi lepszymi spotykamy się tu jedynie na przestrzeni kilku stron, to i dłuższe fragmenty nie psują zabawy bazgrołami. Poziom przynajmniej porządnego amerykańskiego komiksiarstwa z końcówki lat 90. jest utrzymany po całości.

„Bajania” to ostatecznie moim zdaniem najprędzej opcja dla fanów „Baśni”, którzy chcieliby na chwilę odpocząć od okolic Baśniogrodu i zobaczyć, jak Bill Willingham bawi się w te same gry, co zwykle, ino na innym podwórku, innymi zabawkami. Tytuł urokliwy, niosący śladowe ilości ezoteryki Śnienia, ale nadrabiający braki w tej materii całkiem udanym humorem i ogromną dawką wyobraźni. Niby nic wyjątkowego, zawsze jednak lubię dostać okazję na spojrzenie na znane mi światy z innej perspektywy. Nawet jeśli jest to spojrzenie dosyć powierzchowne, to działa nieźle w rękach kumającego czaczę autora.

 

Autor: Rafał Piernkowski  

Brak komentarzy: