Potencjał medium komiksowego można wykorzystać wielorako. Na przykład budując wartką historię przy pomocy umiejętnie zastosowanych skrótów. Gdy jeszcze do tego doda się ekspresję stylu i pomysłowe kadrowanie, kreski na papierze przeistaczają się w rozrywkę, która wgniata w fotel niczym dobre kino akcji. Jest jeszcze inna, przeciwna droga. Wyciszenie, kontemplacja, asceza. To główne środki wyrazu Bena Gijsemansa zastosowane w Hubercie – komiksie artystycznym absolutnie pozbawionym pretensjonalności mogącej kojarzyć się z tym określeniem.
W powieści graficznej belgijskiego twórcy nie mamy zbyt rozdmuchanej dramaturgii. Głównie obserwujemy, jak główny bohater obserwuje (sic!). Odwiedzając wielkie muzea Francji i Belgii, Hubert – pan w średnim wieku - przez dłuższy czas kontempluje arcydzieła światowego malarstwa. Interesuje go sztuka impresjonistów (jak choćby słynna „Olimpia” Maneta), ale i starsze obrazy. Główną uwagę skupia na klasycznym pięknie kobiecych postaci. Sam również maluje. Wzoruje się na zdjęciach, które wcześniej zrobił obrazom w muzeum. Gijsemans nie pokazuje czytelnikom wiele więcej. Mamy oczywiście parę prozaicznych obrazków: jazda samochodem, czytanie gazety, oglądanie tv. Hubert parę razy „wraca na ziemię” w momencie kontaktu z drugim człowiekiem. Nie są to udane chwile. Czasem musi się wręcz bronić, jak przed namolną sąsiadką, która próbuje go uwieść. Jednak te wszystkie, niewielkie przecież zdarzenia, są przerwą w istotnym życiu, którego seans zawiera się w obcowaniu z wielką sztuką.
Jest jeszcze jeden element w życiu naszego protagonisty, który scala to, co rzeczywiste, ze światem wykreowanym przez mistrzów pędzla. To widok pięknej sąsiadki z zza okna podlewającej kwiaty na parapecie. Ona również będzie zatrzymywała wzrok Huberta na dłużej niż chwilę, stawiając przed nim tajemnicze wyzwanie.
Trudno o tak daleko posuniętą jedność treści i formy, jak w przypadku tego komiksu. Nieraz nadużywam terminologii filmowej w celu opisania jakiejś powieści graficznej, jednakże nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „Hubert” spełnia wszelkie wymogi „Slow Cinema”. Autor ukazuje nam swoją historię w szeregu identycznych kadrów, w których minimalizm „dziania się” jest ukazany w takich samych planach. Mamy także wiele „pustych plam”, momentów ciszy – bohater wychodzi z kadru, a „kamera” (nasze spojrzenie) tkwi w miejscu rejestrując dalej. Arcydzieła malarstwa obserwujemy razem z bohaterem w rozbitych na wiele części detalach oraz w grafikach rozlewających się na całe plansze. To na nich rozgrywa się prawdziwe życie, które jest atrakcyjne i głębokie, gdy tymczasem świat poza obrazem jest monotonny - trąci martwotą.
Aż trudno uwierzyć, że dzieło autora wywodzącego się z gandawskiej School of Arts, to debiut, którego pierwsze rozdziały stanowiły pracę dyplomową. Historia, a przede wszystkim ujęcie formalne zaproponowane przez Gijsemansa, przywodzą na myśl pracę starego mistrza. Autor z drobiazgowością charakterystyczną dla japońskich drzeworytów okresu Edo, kreuje przed nami dzieło o sztuce, które same jest sztuką. W tym konsekwentnym dążeniu do ideału, podejmowaniu na powrót tego samego trudu – narysowania tego samego kadru z ledwie zauważalną wewnątrzkadrową zmianą – jest coś z medytacji, będącej głównym tematu tego komiksu.
Oczywiście „Hubert” to także opowieść o samotności, ale nie w wydaniu tragicznym. W dziele Gijsemansa dużo ważniejsze wydaje się uchwycenie tajemniczej więzi między człowiekiem a dziełem sztuki. Owa relacja, dostępna jedynie nielicznym i tak trudna do przekazania innym, zdaje się owocować cichą radością, swoistą harmonią pojedynczej i samowystarczalnej egzystencji, której tło stanowi odpychający chaos tzw. „normalnego życia”.
Dla wielu uczta zaproponowana przez belgijskiego twórcę, będzie daniem przeznaczonym wyłącznie dla koneserów, znawców dobrego smaku. O komiksach artystycznych niekiedy krzywdząco mówi się, że dobrze wyglądają leżąc na półce, gdzie mogą zaimponować naszym gościom. Rzeczywiście, na upartego dzieło Gijsemansa możemy przeczytać w niespełna 5 minut - w końcu niewiele w nim pada słów – i odłożyć na przeznaczone do tego wyeksponowane miejsce. Jednak dla czytelnika, który ma sobie przynajmniej odrobinę coś z Huberta, komiks ten może być zaproszeniem do dłuższego wniknięcia w wyszukane trajektorie kompozycji dawnego malarstwa. Ten - otwierający się przed nami - wspaniały świat – inaczej niż ma to miejsce w sztuce współczesnej – wyraża się poprzez klasyczne piękno ujęte w majestatycznej, kunsztownej formie i właśnie dlatego potrafi nas – przynajmniej niektórych z nas - uwieść.
Autor: Jakub Gryzowski
3 komentarze:
Cześć! Natrafiłam na Twojego bloga bodajże po przeczytaniu recenzji jednej z płyt OMa. Zaciekawiły mnie Twoje wpisy o komiksach, których w ogóle nie znam, ale tak ciekawie je opisujesz, że wydaje się to coś, co mogę nowego spróbować. "Hubert" w Twoich słowach brzmi świetnie. Zamówię swój pierwszy komiks. Wszystkiego dobrego! ;)
Cześć! Akurat recenzję OM napisałem ja, czyli Krzysztof Ryszard Wojciechowski, a niniejszą znakomitą reckę Huberta niejako gościnnie (acz pisze na Arkham już na pełny etat) popełnił Jakub Gryzowski. Ja osobiście poleciłbym ci zacząć z grubej rury i sięgnąć po wznowione Prosto z piekła, które jest dla mnie najlepszym komiksem w historii komiksu. Nieco ciężka rzecz, ale satysfakcjonująca.
Pozdrawiam i dzięki za komentarz!
/KRW
ps. a ostatnio o muzyce pisze tutaj https://songsforloversandgangsters.blogspot.com/
Prześlij komentarz