piątek, 27 września 2019

Ultimate Spider-Man. Tom 4. Bendis/Bagley




No dobrze. Stało się. Czas się przyznać. Jestem znów fanem Spider-Mana i mój zbiór komiksów o nim stale się powiększa. Minęło ponad 20 lat od czasu, gdy kupowałem jego przygody w zeszytach i co miesiąc z wypiekami na twarzy śledziłem jego perypetie. Dziś wracam do komiksów o nim za sprawą Egmontu, bo wypuszcza tego sporo (nawet nie wszystko ogarniam). Niedawno pisałem o zbiorczym wydaniu runu Toda McFerlane (klik), a dziś sięgam po 4 tom Ultimate Spider-Man, który jest pisany przez lubianego przeze mnie Briana Michaela Bendisa.


Od razu ostrzegam wszystkich których drażni w tym cyklu teen drama: ten tom to głównie obyczajówka i na pierwszy plan wysuwają się problemy, z jakimi musi się borykać Parker w prywatnym życiu. O ile w poprzednich odsłonach Bendis sporo gmerał przy mitologii Pająka, wystawiając na pierwszy plan jego kultowych wrogów, to w tym niemal zupełnie sobie to odpuszcza i skupia się na portrecie psychologicznym bohatera. Wszystko to jest jednak podane w formie opowieści dla nastolatków, więc komiksowego Bergmana nie macie się co spodziewać. O dziwo mi, staremu koniowi po 30, czyta się to znakomicie, więc zapewne jeśli jesteście również fanami pająka, to łykniecie to wszystko bez popity.

Ze znanych postaci z uniwersum Spider-Mana w tym tomie na arenę wraca Kingpin, a premierowo pojawia się Czarna Kotka, czyli Felicia Hardy. Uroczą rozpierduchę zrobi też Elektra. Wszystkie te elementy wypadają bardzo dobrze, acz jak wspomniałem, wątki super-hero są bardzo oszczędnie dozowane.

Największym problemem tej serii są dalej rysunki. Co prawda Bagley pocisnął tu kilka plansz z akcją, które zrobiły na mnie dobre wrażenie, ale chwilę później narysował Czarną Kotkę. Bohaterka wygląda naprawdę tragicznie i bardzo sztucznie, jak jakaś niskich lotów gwiazda porno z sylikonowymi cyckami. Bagley rysuje ewidentnie pod nastolatków, żerując przy tym na najniższych instynktach i nieładnie szafuje seksualnością kobiecych postaci. Gdyby robił to z gracją można byłoby go usprawiedliwiać, ale ostatecznie spod jego ręki wychodzi siermiężny kicz. W jego pracach jest też wszystko, co było chujowe w komiksowych grafikach z początku wieku, gdy przemysł zachłysnął się technikami cyfrowymi i najzwyczajniej niszczył nimi prace zdolnych grafików. Pisząc te słowa zerkam na dołączoną na końcu albumu galerię szkiców i muszę przyznać, że w samym ołówku rysunki Bagleya wyglądają znacznie lepiej, więc strzelam, że i on padł ofiarą tych niecnych praktyk. Niemniej uważam, iż bardzo źle się stało, że to właśnie on ilustruje ten bardzo dobry scenariusz. Ta seria zdecydowanie zasługuje na kogoś lepszego.

Run Bendisa jest bardzo długi i liczyć będzie bodaj 13 grubaśnych tomów. Ja się z tego faktu bardzo cieszę, bo z wielką przyjemnością sięgam po tę serię. Oby wysoki poziom utrzymał się jeszcze długo. I nie, zupełnie nie przeszkadza mi, że to głównie obyczajówka. Trochę powinno mi być chyba wstyd, bo jaram się komiksem kierowanym ewidentnie do nastolatków, ale udaję, że recenzowanie go to taka forma pracy. Niestety zdradzają mnie moje ulubione bokserki, które są ozdobione znakami człowieka-pająka.

Brak komentarzy: