Matt Wagner to twórca mało znany w
naszym kraju. Niemniej na rynku anglosaskim jest uważany za jednego
z tuzów komiksu. Największe uznanie przyniosła mu seria Grendel
opowiadająca o losach genialnego zabójcy. Mimo iż jego nazwisko
kojarzy się z komiksem niezależnym to na przestrzeni lat zdarzyło
mu się wielokrotnie pracować dla dużych marek. Między innymi
stworzył dwie mini serie o Batmanie, które dziś uznawane są już
za klasykę. W naszym kraju w zbiorczym wydaniu serwuje je Egmont.
Seria Wagnera nosi tytuł „Świt
mrocznego księżyca” i w założeniu ma nawiązywać do opowieści
o Batmanie przynależnych do okresu „Złotej Ery” (lata 30-50
ubiegłego wieku) ale przy tym, jest precyzyjnie (co nie jest normą)
osadzona w uniwersum Batmana – dzieje się między „Rokiem
pierwszym” Franka Millera a „Człowiek, który się śmieje”
Eda Brubakera. Historia Wagnera to stara szkoła pisania komiksów o
Batmanie i wszystko zostało tu potraktowane z należytym szacunkiem.
Komiks opowiada o początkach kariery Człowieka Nietoperza i
utrzymany jest w ponurej atmosferze. Twórca co prawda sięga po
bardzo pulpowe motywy (Batmanowi przyjdzie tu walczyć z
modyfikowanymi genetycznie ludzkimi bestiami i Czerwonym Mnichem-
wampirem), ale nie robi tego beztrosko, nie szaleje i dba o to by
narracja była poprowadzona tradycyjnie, bez charakterystycznych dla
rozbuchanego superhero formalnych fajerwerków.
„Świt mrocznego księżyca” to
dzieło udane, przemyślane i kierowane do odbiorców oczekujących
tradycyjnych opowieści o Człowieku Nietoperzu. To znakomita lektura
i album który na półce musi mieć każdy fan Batmana. Tym samym,
to co jest największą zaletą tego dzieła, staje się zarazem jego
największą wadą. Brak tu bowiem autorskiego sznytu i
najzwyczajniej odwagi, bo Wagner podszedł do Nietoperza na kolanach
i nie zaserwował nam swojego indywidualnego spojrzenia na tego
bohatera. Mimo iż album ten na pewno pozostanie w kanonie, to brak
mu tego czegoś co sprawiałoby, że mielibyśmy do czynienia z
dziełem wybitnym. Najzwyczajniej zabrakło nutki szaleństwa.
Wagner zajął się zarówno
scenariuszem jak i oprawą graficzną. Mimo iż podoba mi się jego
praca, to nie widzę sensu by mu kadzić, więc powiem to wprost:
autor jest dobry w tym co robi, ale nie jest mistrzem ołówka. Stara
się rysować realistycznie, ale widać, że jest tylko samoukiem i
czasem średnio mu to wychodzi. Niemniej do tego co chce opowiedzieć
zdecydowanie wystarcza mu warsztatu i trudno się do niego o coś
konkretnego doczepić, tym bardziej, że wszystko uzupełniają
genialne kolory nałożone przez nikogo innego jak samego Dave'a
Stewarta, legendarnego rzemieślnika odpowiedzialnego za barwy w
Hellboyu. To dzięki nim warstwa graficzna zyskuje, staje się
mroczna i może być uznana za nieprzeciętną.
Wiem,
że trochę marudzę, ale taki los recenzenta. Szczerze jednak
powiem, że bardzo się cieszę – zarówno jako fan Batmana jak i
początkujący miłośnik Wagnera - że komiks ten ukazał się na
naszym rynku, i chętnie zobaczyłbym u nas inne albumy stworzone
przez tego autora, który przecież jest już klasykiem, a wiadomo,
że klasyki nigdy dosyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz