piątek, 15 kwietnia 2011

Glinno - Jacek Frąś



Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo Kultura Gniewu. Bardzo dziękuję.


Mam niewielkie pojęcie o polskim komiksie, jednak dzięki uprzejmości Kultury Gniewu mogę ostatnio nieco po tym poletku pohasać. Cieszę się bardzo. Bo tu już nawet nie chodzi o przyjemność czytania, a o najzwyklejsze poszerzanie horyzontów.

Glinno to chyba jeden z bardziej znanych polskich komiksów poprzedniej dekady. Widziałem go w wielu topach i od dawna byłem nim zainteresowany - jednak z racji tego, że nie zbieram polskiego komiksu, pomijałem go programowo. Gdy wziąłem go w ręce, to poczułem, że popełniałem błąd zwlekając z tym tyle czasu - świetna, malarska warstwa plastyczna, piękne, dopracowane wydanie. Miałem już w głowie recenzję: "wielkie osiągnięcie współczesnego polskiego komiksu", "to trzeba mieć!"... jednak kiedy zagłębiłem się w lekturze, Glinno stało się dla mnie jedynie potwierdzeniem słuszności nie kupowania polskich komiksów.

Jacek Frąś - zapatrzony w twórców pokroju Lyncha czy Szulkina ( wymiennie: Burnsa czy Clowesa) - używa gatunku jako punktu wyjściowego, gdy tak naprawdę jego celem zdaje się być wytworzenie metafizycznego niepokoju. Jednak nie jest zbyt dobrym pisarzem i scenariusz, mimo, że obfituje w zwroty akcji, to nie jest ani przemyślany, ani dobrze skonstruowany. To rzecz na tyle bełkotliwa, że z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że całe trzy lata - bo tyle malował owy album - zmarnował głównie na ilustrowanie pustych , długich i do niczego nie prowadzących rozmów. Przy tym wszystkim muszę zaznaczyć, że nie chodzi mi tutaj o nieczytelność - bo Frąś medium rozumie bardzo dobrze - a po prostu o miałkość i pretensjonalność scenariusza. Nie wiem na co liczył twórca. Zgaduję, że najprawdopodobniej na to, że niezbyt wyrobiony czytelnik może mieć wrażenie obcowania z czymś głębokim i awangardowym... jednak z przykrością muszę stwierdzić, że to ostatnia rzecz, jaką mógłbym o Glinno powiedzieć. Nawet jeśli pojawiają się tu ciekawe motywy (np. przynależne do ekspresjonizmu niemieckiego czy literatury grozy początków XX wieku), to niestety nic z nich nie wynika.


(kliknij aby powiększyć )


Jak już wspomniałem, Frąś skrobał ten album trzy lata. I co tu dużo mówić - komiks jest pięknie namalowany i widać, że się starał. Grafiki są stylizowane na tworzone ręką artysty z postępującą chorobą psychiczną. W zastosowaniu barw bardzo łatwo dostrzeżemy impresjonizm (Van Gogh ) i ekspresjonizm ( Munch ) . Odwołania do owych nurtów są sprawnie wykorzystywane przy samej narracji, bo kolorystyka często zastępuje lub uzupełnia komiksowe środki wyrazu. Jednak nawarstwienie podobnych kadrów i podobnych planów (zmarnowanych na bełkotliwe rozmowy) w komiksie, który - jak się domyślam - miał być efektowny jest zwyczajnie głupie i dowodzi, że autor kompletnie nie przemyślał swojej pracy. Najprawdopodobniej eksperymentował i malował popychając historię do przodu. Według mnie nic - poza malunkami, zapewne rozwojem warsztatu i pouczającym doświadczeniem - dobrego z tego nie wyszło.

(kliknij aby powiększyć )

Na koniec ( to druga z rzędu recenzja komiksowa z której się tłumaczę - coś jest chyba nie tak) chcę zaznaczyć, że mimo tego, że powyższy wpis może być postrzegany w kategoriach "rzut kupą w autora", to muszę stwierdzić, że Frąś jest jednym z najoryginalniejszych polskich rysowników z którymi się zetknąłem i chętnie sięgnę po każdą pracę którą stworzył (Tragedyja Płocka wygląda bardzo obiecująco). Niestety jego talent plastyczny nie jest w stanie uratować w moich oczach tego pretensjonalnego i bełkotliwego komiksu. Przykro mi.

Brak komentarzy: