piątek, 26 listopada 2010

Wyrd - Heathen (2001)


Kiedyś Maleflic (Xasthur) powiedział, że jeśli robisz depresyjną, pełną mizantropii muzykę ocierającą się w jakiś sposób o black metal, to prędzej czy później ktoś powie, że odwołujesz się do Burzum... Parafrazując tę myśl, kiedy robisz metal ocierający się o skandynawski folk, nie możesz nie zostać porównany do Ulver. Akurat w przypadku tej płyty będzie to jak najbardziej trafne spostrzeżenie. Pierwszy z ośmiu albumów Wyrd brzmi jak wypadkowa kilku pierwszych lat działalności słynnego projektu Rygga, dodatkowo doprawiona shoegaze i odrobiną postrocka. Koktajl wyszedł na tyle udany, że to podobno klasyczna już płyta. Ja z racji wieloletniego "urlopu od metalu" niestety ją przegapiłem, nie mniej sądząc po tym, że minęła dekada od premiery, a obiektywnie rzecz biorąc to dalej znakomity materiał, jestem skłonny w ową klasyczność uwierzyć. Do tego Heathen jest na tyle eklektyczną i ładną płytą, że wydaje mi się godną polecenia każdemu, kto wytrzyma metalową konwencję. Nie taki diabeł straszny jak go ładnie namalujo.

Brak komentarzy: