niedziela, 3 listopada 2024

W ułamku sekundy. Guy Delisle.

 



Historia pierwszych eksperymentów związanych z fotografią i filmem jest sama w sobie fascynująca. Każdy zainteresowany tematem zapewne coś na ten temat słyszał i czytał, choć zawsze mogą nas zaskoczyć powszechnie mniej rozpoznawalne szczegóły. Życie Eadwearda Muybridge'a to wdzięczny temat na fabularyzowaną biografię. „Wybitny fotograf, niestrudzony eksperymentator, pionier kina i... morderca!” - krzyczy tylna okładka komiksu „W ułamku sekundy”, którego autor - Guy Delisle, poprzez koleje losu swojego bohatera, zapoznaje nas z charakterem opisywanej przez siebie epoki oraz całą galerią - mniej lub bardziej znanych – wynalazców i fotografów. Opowieść rysunkowa posługująca się kadrami, w których uchwycono zamrożenie chwili, wydaje się wyjątkowo adekwatna do opisu tożsamych dążeń prekursorów X muzy.


Guy Delisle, prawdziwe zwierzę komiksowe, twórca dobrze znany za granicą, ale i od lat rozpoznawalny również w Polsce - dzięki wielu publikacjom, głównie historii o charakterze autobiograficznym (m.in. słynne Kroniki) - tym razem bierze na warsztat kogoś innego niż siebie. Losy Eadwearda Muybridge'a śledzimy od momentu, gdy w 1855 roku opuszcza on rodzimy Londyn i przybywa do Nowego Jorku, gdzie zostaje księgarzem. Daleko więc jeszcze jesteśmy od głównego tematu dzieła. Równoległą narrację stanowią w komiksie dygresyjne wstawki na temat pierwszych kroków ludzi usiłujących uchwycić rzeczywistość w formie trwałej.

Nasz bohater niejako przypadkiem wchodzi w świat fotografii. Motywuje go ciekawość dla nowej, szybko rozwijającej się techniki oraz – rzecz jasna – pieniądze, które można na niej zbić. Muybridge działa dynamicznie, jest nieustępliwy, zmienia miejsca zamieszkania, ma mnóstwo przygód, robi prekursorskie zdjęcia w rejonach dzikich i trudno dostępnych. W końcu zaczyna być zauważany. Niewątpliwą zaletą, nie tylko tej części opowieści, ale całego albumu, są reprodukcje zdjęć - autorstwa głównego bohatera oraz innych fotografów (m.in. najprawdopodobniej pierwsza fotografia na świecie autorstwa N. Niepce z 1927 r.) - a także obrazów znanych malarzy. Temat oddziaływania fotografii na ludzi posługujących się pędzlem, to kolejny ważny wątek powieści obrazkowej kanadyjskiego twórcy.

Oprócz naszego protagonisty, w komisie śledzimy także losy zamożnego Amerykanina Lelanda Stanforda. Jedną z jego pasji są konie. Delisle drobiazgowo naświetla ówczesny spór – angażujący koniarzy, malarzy oraz naukowców - dotyczący tego, jak w rzeczywistości układają się nogi konia podczas galopu. Gdy drogi Muybridge oraz Stanforda się krzyżują, historia zmierza do swojego punktu kulminacyjnego, jakim jest słynne - reprodukowane w każdej niemal książce o historii fotografii - sekwencyjne zdjęcie końskiego galopu. Droga do sukcesu naznaczona jednak będzie piętrzącymi się trudnościami, podkopującymi wiarę w realne powodzenie operacji polegającej na uchwyceniu ruchu w tytułowym ułamku sekundy.

Dzieło Delisle to nie tylko szereg chronologicznie uszeregowanych dydaktycznych informacji na temat postępów w nowej gałęzi nauki (później nazwanej sztuką). To żywa opowieść o człowieku z krwi i kości, który bynajmniej aniołkiem nie był. Autor Kronik Jerozolimskich ma tendencję do portretowania swoich bohaterów w sposób budzący sympatię. Nietrudno jednak - przy użyciu innej optyki - Muybridge'a zinterpretować jako egoistycznego karierowicza i totalnego sukinsyna. Będąca jego udziałem scena morderstwa – notabene zilustrowana sekwencyjnie - jest kolejnym momentem zwrotnym jego życia.

Atrakcyjna i wielowątkowa narracja Guy'a Delisle'a jak zawsze odznacza się sporą lekkością, która jest niepozbawiona pewnej głębi. To fascynujące śledzić reakcję ówczesnych ludzi na nowy wynalazek. Tzw. fotografia natychmiastowa oznaczała zatrzymanie czasu i zobaczenie czegoś, co było wcześniej nieuchwytne dla ludzkiego oka. Odsłaniał się zatem inny, nieznany świat. Świat powstały w wyniku działania nauki. Czy bardziej prawdziwy od świata wrażeniowego? Kanadyjski autor nie wchodzi za głęboko w meandry filozoficzne, niemniej jednak przedstawia stanowisko Rodina – ukazanego, jak wszystko inne, z pewnym dystansem – który rzecze tak oto: „To artysta jest wiarygodny, a fotografia kłamliwa; ponieważ w rzeczywistości czas się nie zatrzymuje”.

Ze wszystkich komiksów Delisle'a, które poznałem, ten spodobał mi się najbardziej. Czasem w jego innych, autobiograficznych pracach, irytował mnie on sam – typowy antybohater, niezaangażowany, ograniczający się do samej obserwacji. Tutaj, po pierwsze - dokonana została drobiazgowa kwerenda, po drugie – chaotyczny, pełen sprzeczności Muybridge'a to totalny fanatyk goniący za chimerą, a ekscesy tego typu ludzi zawsze są ciekawe dla czytelnika. Ponad to, jako osoba zainteresowana początkami fotografii i kina, dowidziałem się tu o paru nieznanych mi wcześniej wydarzeniach, jakim był choćby kuriozalny „eksperyment” związany ze sfotografowaniem eksplodującej głowy muła w 1881 roku przez wojskowego fotografa Van Sothena (w komiksie znajdziecie reprodukcję zdjęcia) .

Na koniec wypada uznać, że „W ułamku sekundy” to komiks godny polecenia każdemu. Niekoniecznie trzeba być miłośnikiem X muzy. Obecnie, gdy zrobienie zdjęcia wymaga jedynie wyciągnięcia z kieszeni telefonu komórkowego, ciekawie jest poczytać o czasach, kiedy proces utrwalania rzeczywistości był dużo bardziej skomplikowany, wymagał autentycznego wysiłku oraz refleksji. Eadward Muybridge – jakbyśmy nie oceniali jego osobistych przywar - przez całe swoje życie głęboko wierzył w istotność swojej pracy oraz jej znaczenie dla całej ludzkości. Podobnego nastawienia trudno dopatrzeć się u współczesnych. Czekam na polską historię obrazkową o naszym rodzimym super wynalazcy Janie Szczepaniku, postaci wciąż niemal całkowicie zapoznanej. Próżno byłoby oczekiwać, aby temat ten podjął zagraniczny twórca. Każdy naród buduje swoje własne mity. 

 

Autor: Jakub Gryzowski 

Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta. Rebelka/Giulivo

  


 

1937 rok. Lovecraft umierał w biedzie w jakimś zapomnianym przez bogów hospicjum. Na naszym rynku był już komiks z linii wydawiczej Obrazy Grozy fantazjujący o tym, co stało się z Samotnikiem z Providence. Recenzowałem go na Arkham sto lat temu, była to jedna z moich pierwszych recenzji w tym medium w ogóle. Tamten album trochę trywializował tragedię, jaka dotknęła jednego z największych fantastów swojego pokolenia, czyniąc z niego pulpowego herosa. „Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta” podchodzi do sprawy nieco inaczej.

Podstawą do stworzenia komiksu było opowiadanie napisane przez Romualda Giulivo, stąd nieco literacki charakter dzieła narysowanego przez – mistrza w swoim fachu – Jakuba Rebelkę. Gość zdecydowanie potrafi rysować, a i HPL zdaje się być mu nieobojętny. Wraz z autorami czuwamy przy łóżku Mistrza Kosmicznego Horroru, do którego, niemal jak do Sknerusa w „Opowieści Wigilijnej”, przyjdą przeróżne indywidua. Będzie tam obecny sam Randolph Carter, Harry Houdini, jego żona Sonia, a gdzieś tam, w fantazjach umierającego, pojawi się nawet trójka Drombo: Stephen King, Neil Gaiman i Alan Moore. Jest to więc bardziej fantasmagoryczna podróż przez czas i przestrzeń niż typowa biografia. Nie jest to też horror. Autorzy traktują Lovecrafta z nie lada czułością, pochylając się nad jego łożem śmierci i sygnalizują niejako to, co nadciągnie wiele lat po jego zejściu.

Na kartach tego komiksu Lovecrafta nie zabili szaleni kultyści, których opisywał w swoich opowieściach, tylko zła dieta. „Rak jelita w fazie terminalnej” mówi wprost lekarz stojący nad łożem śmierci Mistrza Horroru. Autorzy przygotowali dość uczciwe epitafium dla Lovecrafta. Nie jest to na bank jakaś koszmarna laurka, bo zastanawia się nad wieloma kwestiami związanymi z życiem, światopoglądem czy twórczością klasyka. Ważną rolę w całej historii odgrywa kilka listów, rzekomo skreślonych ręką HPLa. Niestety zrozumiałem je trzy po trzy, bo bardzo trudno czyta się kursywę, którą wykorzystano do tych fragmentów.

Czy autor tekstu źródłowego tego chce czy nie, najważniejszym elementem tego albumu są rysunki Rebelki. Ekspresyjne, pełne przeróżnych odcieni i kolorów, zakorzenione stylem w niezalu lat 90. powalają i udowadniają talent tego rysownika. Pokazywał to już kilka razy, ale moim zdaniem nigdy nie spotkał na swej drodze odpowiedniego scenarzysty. Dziś można powiedzieć, że „Ostatni Dzień Howarda Philipsa Lovecrafta” to jego opus magnum i chyba najlepsze, co kiedykolwiek przyszło mu zilustrować. Nie jest to rzecz pozbawiona wad, ale jeśli tkwią tu gdzieś, to nie z winy samego Rebelki, który podszedł do pracy bardzo skrupulatnie.

Strach dziś otworzyć lodówkę, by nie wyskoczył z niej Lovecraft. Nawet nazwa tego bloga niejako odnosi się do jego osoby i przez lata był dla mnie bardzo ważną postacią, inspirującą i niejednoznaczną, przez co dość ciekawą. Dziś, gdy o nim myślę, czuję głównie smutek spowodowany tym, że musiał żyć jak żył, że wszystko potoczyło się, jak się potoczyło. Był wszak raczej nieszczęśliwą postacią. Nie zgadzam się oczywiście z jego poglądami, które – jak zauważają sami autorzy komiksu – uległy z biegiem lat sporej ewolucji. To była wszak postać pełna sprzeczności. Album Rebelki oddaje jednak cesarzowi co cesarskie. Być może zbyt mało eksploruje niektóre wątki biografii Samotnika z Providence, ale nie dało się opowiedzieć o wszystkim i wszystkich. Niemniej jest przynajmniej dobrze i myślę, że z powodzeniem możecie celować w ten komiks jako prezent choinkowy dla każdego miłośnika HPLa.

Smoła. Piotr Marzec.


 Twórczość Piotra Marca śledzę od czasu zinowego wydania „Słodkich chłopaków” i uważam go za nową nadzieję białych. Sięgałem po „Smołę” bez strachu i może miałem trochę zbyt wysokie wymagania, ale zapewnienia, że będziemy obcować z horrorem, wiele obiecywały. Faktycznie jest tu trochę grozy, fabuły charakterystycznej dla typowego przedstawiciela gatunku jednak niewiele tu uświadczymy.


Jeśli miałbym opisać ten album, powiedziałbym, że to grubo ponad 300 stron post-horroru made in Poland. Z tym że o dziwo atmosferę naszego kraju nie do końca czuć. Rzecz bowiem mocno odnosi się do twórczości Cronenberga czy Davida Lyncha, osadzona jest w realiach, które można by z powodzeniem zakwalifikować do Southern Gothic. Żeby pogłębić stylizację, wszelkie nazwy i imiona jako miejsce akcji wskazują anglosaską prowincję. „Smoła” to więc robota na wskroś zakorzeniona w filozoficznym sorcie gatunku, bratnia gdzieś z „Potomstwem” wspomnianego Cronenberga albo (jeśli szukać porównań w komiksie) w twórczości Clowesa czy Burnsa. Zamiast typowej grozy w gruncie rzeczy sporo tu moralnego niepokoju. Autor odnosi się też do przeszłości bohaterek i szuka ich przekleństwa w genetyce i starszych pokoleniach. Robi to sprawnie i to tytuł, który zdecydowanie przyciągnie do siebie miłośników niezalu. Fani typowego horroru nie do końca mają tu czego szukać. To jednak rzecz trudna w odbiorze, wymagająca od czytelnika nie lada skupienia i uważnego podążania za fabułą.

Marzec posiada dość charakterystyczny styl, co bardzo mu się chwali. Nie jest to nic podpatrzonego gdzieś na zgniłym zachodzie, a wynik poszukiwań autora. Jedynym minusem zdaje się fakt, że nie raz nie dwa niektóre plansze są mało czytelne. Można by nad tym popracować, acz Marzec może zrzucić winę na właśnie taki a nie inny styl wypowiedzi. Moim zdaniem jednak dobrze by było, gdybyśmy nie musieli zgadywać, na co patrzymy i trudne do rozszyfrowania fragmenty traktuję zdecydowanie jako minus i błąd w sztuce. Nie twierdzę, że Marzec nie umie, albo mu się nie chciało, po prostu powinien zastanowić się nad swoją formą wypowiedzi. Może chciał zagrać na przyzwyczajeniach czytelnika, wprawić w konsternację odbiorców, rozumiem to, ale sorry: te fragmenty dalej pozostają zwyczajnie nieczytelne.

„Smoła” to duży objętościowo komiks. Bardzo fajnie, że wyrosło nam w Polsce pokolenie autorów mogących robić rozbudowane powieści graficzne. Marzec swoją twórczością i drugim dopiero dziełem już aspiruje do bycia współczesnym klasykiem. Trudno mi jednak do końca polecać ten tytuł odbiorcom innym niż zainteresowani współczesnym polskim niezalem. Dla fanów gatunkowej pulpy to będzie zbyt trudna i hermetyczna rzecz. Nie oznacza to oczywiście, że komiks jest zły. Odmienność stylu Marca jest zarówno plusem tej publikacji jak i jej przekleństwem. Odstraszy od siebie zarówno miłośników mainstreamu jak i czytelników kajkoszy. Pytanie tylko, czy autora w ogóle interesuje ten target? Bo myślę, że ani trochę.