piątek, 6 października 2023

Venom. tom 4. Donny Cates


 

Łatwo zauważyć, czy recenzent lubi scenarzystę opisywanego komiksu, ja się z tym przynajmniej absolutnie nie kryję. Mark Millar coś schrzani? Norma, gówniana fabuła, narracja się kupy nie trzyma. Słabsza pozycja od Chipa Zda

rsky’ego? Nie może być! To wina nacisków złej korporacji i forsowanych przez nią rozwiązań. Tak to też było w przypadku drugiego tomu „Venoma” od Donny’ego Catesa, no trudno chłop miał, bo mu kazali pisać wbrew sobie. Będzie jednak tego dobrego, bo czwarta część serii to ponowny spadek jakości w ramach wyraźnie wymuszonego etapu przejściowego, gra na czas przed wydaniem hype’owanego od jakiegoś czasu „Króla w Czerni”.

 
Album możemy właściwie podzielić na dwie części. Pierwsza to trochę popłuczyny po pokonaniu Carnage’a w tomie poprzednim, bo symbionty nigdy nie znikają całkowicie. Eddie Brock jest zmuszony udać się na przedstawioną nam już w 1991 roku Wyspę Kości. To właściwie dla niego strefa kwarantanny i niby jedyna możliwość na całkowite pozbycie się czerwonego gluta z systemu, a wychodzi z tego coś pomiędzy „Predatorem” i „Wyspą doktora Moreau”. Druga część to właściwie trening przed nieuchronnym atakiem brzydkoryjnego Knulla w okolicznościach całkowicie niezagrażających status quo: w alternatywnej przyszłości. Decyzja prosta, skuteczna, ale i bardzo leniwa.

 
Tęskno mi tu było za kosmicznym horrorem, bo chwilowo najwyraźniej lovecraftowskich motywów zabrakło w magazynie. Mamy horror innego typu, grozę w tropikach z muskularnym złodupcem postawionym naprzeciw przeważającej sile drapieżnego kosmity. Zero oryginalności, całkiem zręcznie poprowadzona akcja, ale w porównaniu do poprzedzających ten tom wydarzeń jest biednie, może poza efektownym wejściem Dylana – syna Brocka, jeśli zdarzyło się wam zapomnieć. Dużo lepiej prezentuje się historia futurystyczna. To też z grubsza banał, dystopijna przyszłość, w której symbionty przejęły wszystkich poza drobniutkim ruchem oporu. Tu jest jednak przynajmniej różnorodnie, trafiają się zaskakujące, choć średnio istotne, twisty fabularne. Cates doskonale dobrał pięcioosobowy skład rebeliantów cisnących uparcie w konflikt przeciwko reszcie świata (tym razem dosłownie) i chciałbym o tej ekipie przeczytać jakiś spin-off, a nowy (choć ostatecznie stary) tajemniczy antagonista w partyzancko zmontowanej zbroi a’la War Machine dopisuje do ambarasu mile widziany dodatkowy wątek.

 
Są w tym wszystkim też większe plusy. Zwłaszcza w drugiej połowie tomu wracamy do drążenia skomplikowanej relacji między Brockiem i jego synem. Młody też dostaje okazję na pokazanie charakteru, potencjału i naturalnych ludzkich odruchów w okolicznościach pomysłowo obnażających jego tęsknotę za normalną rodziną. Zbyt poważnej psychoanalizy tu nie ma, ale to i tak duża porcja niespodziewanej dojrzałości w trykociarskim scenariuszu. Niby norma u Catesa, ale pierwsza historia tego tomu zatłukła moje oczekiwania. W ogólnym rozrachunku rozwijane są tu też pewne potencjalnie kluczowe motywy, sygnały przyszłości Dylana i jego znaczenia w nadchodzącej inwazji. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że podano je w zbędnie rozwleczonej formie. To wszystko to gra na czas, próba wyciśnięcia kasy od czytelników oczekujących konkluzji opowieści o kolejnym wszechpotężnym zgnilcu z czeluści kosmosu, co to zagrozi całemu Wszechświatowi nie tylko ze względu na okropną stylówę utrzymaną klimatem pomiędzy złolem z Power Rangers i członkiem szwedzkiej kapeli heavymetalowej.

 
Podobnie rozmywa się graficznie, choć w sumie na jakość nie można ogólnie narzekać. Miałem wcześniej do obu panów pewne drobne zastrzeżenia, ale bardzo mi tu brakuje większego udziału skrajnie ekstremalnych ilustracji Ryana Stegmana i Ibana Coello. To ponowie wina przejściowości zawartych tu zeszytów, bo w czasie ich powstawania obaj rysownicy byli pewnie już zajęci pracą nad Królem w Czerni, więc podziałali tylko epizodycznie. Poza nimi za większość grafiki w czwartym tomie odpowiadają Mark Bagley i Juan Gedeon. Jak Bagleya nie lubię, przynajmniej w bardziej nowomodnym wydaniu jego stylu, tak dawno nie zaprezentował tak porządnego poziomu. Osobiście jednak preferuję komiksiarstwo w stylu prezentowanym przez Gedeona. Mam jednocześnie świadomość, że jego wybory artystyczne nie muszą każdemu odpowiadać. W ramach superhero rzadko odbiegamy bardziej od realizmu, mimika bywa memicznie przerysowana, sylwetki karykaturalnie nieproporcjonalne. Ja jednak uwielbiam wyrazistość i konkretna forma utkana z ogromu bazowo chaotycznych linii tworzy moim zdaniem bardzo urokliwą, organiczną płynność wizualnej narracji. Przy wyraźnie wyróżniających się w tym tomie kolorach Jesusa Aburtova kreska Gedeona naprawdę błyszczy.

 
Jako fan Donny’ego Catesa i absolutny maniak Venoma z wszystkimi przyległościami mówię wam szczerze: możecie sobie ten tom odpuścić i poczekać na „Króla w Czerni”. Nie mogę za bardzo usprawiedliwiać autora, tym razem widać, że nieszczególnie chciało mu się wysilać zwoje odpowiedzialne w mózgu za kreatywność jedynie w celu sztucznego przedłużania historii przed faktyczną kulminacją, która już lada dzień zresztą zostanie wydana w języku polskim. To, co w tym tomie ważne, spokojnie można streścić w dwóch zdaniach, a nieistotne w ogólnym rozrachunku plusy fabuły stanowią właściwie minimum przyzwoitości oddzielające trykociarstwo fatalne od tego znośnego. Nie wiem, czy w ramach tej serii jest to tom najgorszy – dwójka chyba bardziej mnie wynudziła – ale z pewnością najbardziej zbędny.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

Brak komentarzy: