Nieubłaganie nadchodzi chwila premiery serialowego „Sandmana” i już nic nie będzie takie samo. Pal sześć, że dzieło Neila Gaimana stanie się mainstreamem, było wszak od dawna jednym z najpopularniejszych komiksów dla dorosłych. Bardziej chodzi mi o odarcie historii jej pierwotnej formy. Nawet jeśli McKean będzie robił czołówki do odcinków, to oldskulową, nawiązującą do starych komiksowych horrorów krechę zamieni się na komputerowe, kreowane sztucznie sny i koszmary. Mimo iż na początku byłem dość entuzjastyczny, to ostatecznie zaczynam myśleć, że to się może nie udać. Jeden z bastionów nerdozy zostanie nam znów odebrany, a co gorsza, odarty z formy.
Gaiman się oczywiście na jakimś poziomie powtarza. To znów podszyta gnostyckimi ideami opowieść o śmierci i rozpadzie świata rządzonego przez demiurga. Niemniej autor powtarza się z elokwencją godną mistrza grozy. Niekoniecznie jednak jest to sztos od strony komiksowej. Kompozycje plansz i narracja są dość proste i nie wykorzystują możliwości medium w stu procentach. Rysunki w tym tomie nie są też mistrzostwem świata, to ówczesny solidny, rzemieślniczy poziom.
„Zabawa w ciebie”, mimo iż, jak wspomniałem, jest całkiem niezła, nie zapadała mi w pamięć tak jak najlepsze odsłony serii. Niemniej podana osobno, jako samodzielna powieść graficzna, robi duże wrażenie i chętnie zobaczę ją na ekranie swojego telewizora. Zacząłem się nawet zastanawiać nad tym, że przecież „Sandmana” nie postrzegałem nigdy jako dzieła idealnego, zawsze mi coś w nim zgrzytało. Moja obecna łagodność wobec Gaimana, jest pewnie po części spowodowana syndromem Mamonia. W gruncie rzeczy może nawet dało by się coś w tym komiksie poprawić, wrzucając go do świata celuloidu? Taką mam nadzieję, a ta umiera przecież ostatnia. Trzymajmy mocno kciuki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz