Magicznego szuruburu ciąg
dalszy, tym razem z mile widzianym powiewem świeżości, którego
brak całkiem chyba słusznie zarzuciłem poprzedniemu tomowi. Jak
zresztą stwierdziłem poprzednio, nie mam fioła na punkcie
superbohaterskiego czarnoksięstrwa, zupełnie przeciwne odczucia mam
jednak w stosunku do wędrówek w kosmos, kropki Kirby'ego krążą
mi w żyłach. Dlatego cieszy mnie, że Mark Waid pod jednym względem
pozostał wtórny – swoje oczy nadal kieruje ku gwiazdom i właśnie
tam, choć nie tylko, wysyła Doktora Strange'a.
Waid wbija
zresztą w gwiezdną próżnię na całego i pełnymi garściami
czerpie z wątków najważniejszych dla trykociarskich zabaw
astronautycznych. Pierwsza połowa albumu stawia w centrum uwagi
Galactusa, bo bardziej oczywistym wyborem byłby chyba tylko Thanos.
Wszechpotężna ofiara kompulsywnego, planetarnego amciu przywdziała
bowiem śliniaczek łypiąc na niewłaściwą planetę. Zarksjanie to
rasa magów-wojowników, więc najpotężniejszy z nich, kradnąc
wcześniej Strange'owi sporo bajerów, odsyła kosmicznego żarłoka
do wymiaru mistycznego. Ezoteryczne energie okazują się dla kolosa
mieszanką amfetaminy i ociekającego tłuszczem fast-fooda, a w
rozwiązanie wynikającego z tej sytuacji zagrożenia dla całego
wszechświata zamieszani zostaną Dormamu, Mephisto, a nawet Living
Tribunal i Eternity. Wielu mniejszych graczy, takich jak Gladiator,
Terraz i Inhumans, też obligatoryjnie ryje swe na stronach tego
komiksu pokaże.
Druga część tego tomu jest już
zdecydowanie luźniejsza, epizodyczna i bardziej przyziemna, a ja
jestem ogromnym zwolennikiem wpychania takich form w spandeks, pomimo
uwielbienia dla fantazyjnej kosmologii Marvela. Na pierwszy plan
wchodzi tutaj chyba najbardziej rewolucyjny wątek scenariusza Marka
Waida – pragnąc pomóc dziecku poszkodowanemu w wypadku
spowodowanym przez ducha ochlejmordy, Stephen magicznie naprawia
sobie łapska i zaczyna tęsknić za robotą chirurga. Przy okazji
dostajemy też całkiem fajne, mniejsze historie, z których
destrukcyjne polowanie na demona w mieszkaniu przypadkowej pary jest
szczególnie urocze.
Wspomniany wyżej wątek, w którym
Strange rozpiedziela chawirę dwojga bogu ducha winnych ludzi
przypadł mi do gustu najbardziej, bo podkreśla największy kwas w
podejściu Waida do czołowego czarnoksiężnika Ziemi. Dopiero w
drugiej połowie tomu Strange zaczyna objawiać jakieś minimum
interesującej osobowości. To przecież powinna być postać pełna
uroku, charyzmatyczny mistrz miotany wątpliwościami i wyrzutami
sumienia. Tymczasem, podczas prania się z galaktycznymi
zagrożeniami, głównie biadoli on w mało naturalny sposób o tym,
jak to tęskni za swoją ex. Fajnie mieć na co ponarzekać, ale nie
takiego Strange'a chcę. Ten gość ma być wyrazisty, niekoniecznie
sympatyczny, ma budzić emocje. Bajkę Waida o ratowaniu wszechświata
czyta się niestety bardziej jak teatr ekspozycji z lat 80. i to
jeden z tych gorszych, wypełnionych sztywnymi dialogami i milionem
laserów z tyłka. Punktuje tutaj sam koncept, ale poza całkiem
zadowalającym tokiem akcji, reszta leży i kwiczy. Kurde, dostajemy
tu nawet tak bzdurne momenty jak typowa, znana nam dobrze, zbiórka
sił „dobra” pod szyldem „Idziemy ci wpierdolić, Galactusie”,
gdzie raczej słaba liczebnie ekipa nagle zostaje zasilona hordą
sprzymierzeńców, którzy chyba czekali tłumnie za drzwiami, by
zrobić jak najbardziej dramatyczne wejście (w epickich pozach). No
nie pisze się już tak komiksów, a jeśli to miał być
samoświadomy hołd dla nostalgii, to wyszedł zdecydowanie zbyt
kampowo.
Na całe szczęście druga połowa tomu jest o niebo
lepsza i o dziwo skuteczni są nie tylko inni scenarzyści, ale i
wciąż odpowiedzialny za objętościową większość Waid. Doktor
Dziwago nagle faktycznie ma jakiś charakter, pokazuje motywacje i
prowadzi wewnętrzny dialog. Halloweenowa opowieść z annuala nie
musi opuszczać ziemskiej atmosfery, by cieszyć bogatą fantazją, a
kwestia tęsknoty za dawną świetnością nadaje głównemu
bohaterowi odrobinkę głębi, nie za dużo, no bo to nadal jest
trykociarstwo średnich lotów. Kolejny przykład na to, że
porywanie się z motyką na Słońce nie do końca jest tym, czego
potrzeba czytelnikom.
Wizualnie pierwsza połowa też trochę
trąca oldskulem i niekoniecznie jest to zarzut, bo większość
kosmicznych promieni, barwnych wybuchów i wygibasów w nieważkości
wygląda efektownie. Mamy tu jednak uzdolnionych artystów, pojawiają
się nazwiska takie jak Scott Koblish i Barry Kitson, tych ludzi stać
na dostarczenie prawdziwego sztosu, co prawda zwykle w ramach
oklepanej stylistyki superhero. Tu mam wrażenie, że nikt do końca
się tak naprawdę nie postarał. Wtedy wchodzi Jesús Saiz, wraca
właściwie, cały na kolorowo. Jak ostatnio moje zdanie na temat
jego ilustracji można by streścić umiarkowanie entuzjastycznym
„klawo”, to w tym tomie wypadł naprawdę kapitalnie. Nie jara
mnie realizm w komiksie, ale robota tego pana jest bardzo przyjazna w
odbiorze, wchodzi gładziutko. Mój laur tym razem zdobywa Andy
MacDonald, który rysując „Noc duchów” z annuala, pozwolił
moim oczom odpocząć od sterylnej sztampowości. Nieco chaotyczne
(ale nadal czytelne) i kipiące wręcz dynamiką cartoony zawsze będą
moim faworytem.
Marvel Fresh nadal daleko od propsów, ale
jakość rośnie. W takim tempie za jakieś pięć tomów możemy
dostać komiks naprawdę wybitny, ale w sumie składniki recepty na
miksturę doskonałości objawiają się już tutaj. Przydałoby się
trochę więcej osobistego podejścia do Strange'a, który powinien
być przecież klejnotem koronnym tej historii, nieco mniej brnięcia
w tę chorą, przesadnie rozdmuchaną epickość. Dorzuciłbym też
kapkę magicznego realizmu, bo ten czuć tylko troszkę w drugiej
połowie tomu, a reszta to raczej pozbawiony uroku spandeksowy
debilizm. Mark Waid wyraźnie wie co robić, pozostaje jedynie
kibicować, by przestał silić się na odwoływanie się do średniej
jakościowo klasyki w swoich marzeniach o podboju magicznego kosmosu.
Pewnie się tak nie stanie, ale dla pewności kolejny tom też
sprawdzę.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz