Po Invisible Kingdom
sięgnąłem za sprawą dwóch powodów. Zacznę od pierwszego. Komiks ten
dość niespodziewanie dostał w 2020 r. nagrodę dla najlepszej serii.
Niespodziewanie, bo konkurencja była spora. Powiem tylko o solidnym Undiscovered Country Snydera, Something Is Killing the Children Tyniona IV, czy wreszcie Once & Future,
Gillena. Invisible Kingdom nie było w tym gronie faworytem.
Zdecydowanie nie. Tymczasem do nagrody w kategorii najlepsza nowa serii
organizatorzy konkursu dorzucili jeszcze trofeum dla Ch. Warda za
najlepsze kolory. No to nieźle pomyślałem i czym prędzej zaopatrzyłem
się w trzy tpb (zbierające całość serii). Zakładałem, że eksperyment
czytelniczy się powiedzie.
Drugi
powód to G. Willow Wilson, którą postrzegam pozytywnie jako
scenarzystkę. Jej Ms. Marvel nie była taka zła, nawet w porządku. W
najnowszym zaś otwarciu Batmana w czerni i bieli napisała najlepszą wg
mnie historię o mrocznym rycerzu w całej kilku zeszytowej serii. No to
super myślę. I tak optymistycznie nastawiony siadłem do lektury licząc
na coś naprawdę dobrego. Energetyczne okładki jeszcze bardziej zachęciły
mnie do czytania i go nie odwlekałem. No i cóż.
Początek komiksu to straszny bałagan. Odrzuciło
mnie to. Gąszcz scen słabo ze sobą powiązanych. Tu statek kosmiczny, tu
jakiś galaktyczny klasztor dla kobiet, tam jeszcze coś innego. Autorka
po wrzuceniu granatu do środka komiksu zaczyna wszystko stopniowo
porządkować. Takie zabiegi fabularne bywają stosowane, mają nawet swoich
fanów, ja się do nich nie zaliczam. Szczęśliwie w pewnym momencie akcja
zawiązuje się i zaczynamy co nieco rozumieć. Galaktyczny związek
wyznaniowy kontroluje poszczególne planety wespół z firmą zaspokajającą
wszelkie potrzeby klientów. Owa firma daje kupującym możliwość
zamawiania wszystkiego on-line, po czym szybko i
sprawnie dostarcza towary swoimi statkami kosmicznymi. Tu pojawiają się
nasze dwie bohaterki. Pani kapitan jednego z krążowników i zakonnica. I
jedna i druga zaczynają - naturalnie słusznie - powątpiewać w uczciwość
swoich przełożonych. Odkrywają spisek, który chcą ujawnić. Mniej więcej
tyle, a reszty możecie się domyślać. Jak to mówił pewien znany agent FBI
zanim został seksocholikiem - prawda gdzieś tam jest i trzeba ją światu
pokazać. Tak czy nie? Jasne, że tak, to obnażymy ją nieświadomym masom.
Fabuła w pewnym momencie staje się uporządkowana, ale nie zyskuje oceny wyższej, niż poprawna.
Jest to wszystko schematyczne aż do bólu, chociaż zarazem, po pewnych
problemach na początku, daje się czytać. Dialogi są sprawne,
przemyślane. Są niewyszukane, ale są też niedrętwe, raczej płynne. W
porządku zatem. Drugi plan w miarę rozbudowany - piraci, kosmiczne
zakonnice, sekciarze, członkowie korporacji. Scenarzystka ma miejscami
inklinacje do pouczania czytelnika i pokazywania mu, które wartości są
uniwersalne, a jakie relatywne. Niemniej jednak nie przesadza z tym. Nie
ma więc moralizowania na koturnach, ale powiem szczerze głębi też nie
ma się co w tym doszukiwać. Dzieje się generalnie sporo, aczkolwiek nie
powiedziałbym, że to space opera. Do tego brakuje w scenariuszu
rozmachu, odwagi i za dużo tu szlifowania starych bruków. Dlatego, po
przeczytaniu pięciu, czy sześciu zeszytów wzmogło się we mnie uczucie
zaskoczenia i mimo wszystko rozczarowania. Poważna wydawałoby się
nagroda, a tymczasem mamy do czynienia z czymś, co niczym specjalnym się
nie wyróżnia. Tym bardziej, że konkurencja nie była wcale słaba i miała
naprawdę niezłe karty do gry. Zwłaszcza seria Snydera. Stąd zacząłem
szukać przyczyny tego mało zasłużonego docenienia i obiektu fałszywych
zachwytów. Tym bardziej, że miałem inne rzeczy do czytania. W takich
chwilach trzeba zwrócić uwagę na stronę emocjonalną opowieści, jeśli
jest.
Seria zbudowana jest na silnych, kobiecych bohaterach.
Mężczyźni, wyjąwszy może kapitana piratów, są raczej sympatycznymi
gamoniami, niż przywódcami. Ale ok, główne bohaterki można polubić,
zwłaszcza dzielną kapitan statku. Pani kapitan zakochuje się w
zakonnicy. Ta początkowo nie chce, bo śluby w zakonie, ale wiadomo -
miłość nie wybiera. Serce nie sługa. Ok. Wszystko to jednak na poziomie
dramy dla nastolatek. A ponieważ mam już czterdzieści lat to nie byłem w
stanie się wczuć w całą tę atmosferę miłości, która w pewnym momencie
komiks zaczęła nieco przytłaczać. Wydawało mi się to po prostu
infantylne, zwłaszcza, jak na serię niekierowaną bynajmniej do młodszego
czytelnika. Dziwne. Mam jednak przeczucie, że to chemia między głównymi
bohaterkami urzekła jurorów. Niemniej jednak i w tym aspekcie żadnego
nowatorstwa nie widzę. Podobne sceny i dramaty widziałem w różnych
mediach, a jest to podane w sposób przywodzący na myśl kolorowe pisma
dla nastolatków w wieku licealnym. Nie ma w tym niczego złego, jednak to
zwykłe banały.
Strona wizualna może się podobać.
Ch. Ward ma pomysły na świat przedstawiony. Planety, pojazdy,
kombinezony (zwłaszcza zakonnic) projektuje w sposób naprawdę ciekawy.
Widać, że stara się wszystko pokazać łącząc elementy z różnych znanych
nam kultur i religii. Jest to może i nieco eklektyczne, ale też
interesujące, bo mamy różne skojarzenia. Widząc zapożyczenia ze świata
chrześcijańskiego i muzułmańskiego w jednym, kosmicznym związku
wyznaniowym, nie jesteśmy w stanie prosto zidentyfikować tego, co znamy z
rzeczywistości. To fajny zabieg i widać, że ilustrator ma spory talent.
To jest plus.
Kolory w komiksie są naprawdę dobre.
Przykuwają uwagę, są bardzo energetyczne i w tym zakresie nagroda dla
Warda była moim zdaniem zasłużona. Jeśli jednak odrzucimy na bok kwestię
kolorów, to same rysunki są ubogie graficzne. Artysta nie jest
pedantem, w wielu miejscach raziła mnie niedokładność. Naprawdę mógł
zadbać o detale, zwłaszcza, gdy chodzi o rysy postaci, załamki odzieży
itd. Perfekcjonistą ilustrator z pewnością nie jest. Wydanie czarno
białe, jestem przekonany, pokazałoby wszystkie jego słabości. Dobrze
więc, że koloruje świetnie, bo to pozwala niejako ukryć ułomniejsze
cechy strony graficznej. Mimo to, Ch. Ward potrafi rysować i sceny
emocjonalne i dobrze sobie radzi z pokazywaniem dynamiki. Po prostu
można byłoby pewne rzeczy lepiej dopracować, ale nie ma też tragedii.
Konkludując, Invisible Kingdom to komiks zwyczajnie przeciętny. Jeśli podejdziecie do niego, jak do kolejnego "czytadała",
które można przeczytać na szybko w jakiś chłodniejszy wieczór, to może
uczucia zupełnie zmarnowanego czasu nie będzie. Mimo to, ta nagroda dla
najlepszej nowej serii jest zdecydowanie na wyrost i mam wrażenie, że
jakieś pozamerytoryczne czynniki tutaj zadziałały. Szkoda. W ten sposób
nagrody będą się pauperyzować i ludzię stracą do nich zaufanie. Nie
jestem może tak rozczarowany jak dziełem M. Tamaki (Laura Dean keeps breaking up with me, też Eisner), ale mimo wszystko trochę mnie to zawiodło. Liczyłem na więcej a dostałem po prostu zwykłe rzemiosło, nic ponadto.
Autor:AN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz