Przypatrzę się dziś albumowi będącemu adaptacją filmu
„Drakula” Francisa Forda Coppoli z 1992 roku. Takie publikacje zazwyczaj
są produktami, które ktoś chce wepchnąć motłochowi bazując na
popularności danego obrazu. Tu zapewne wydawcą kierowały podobne
intencje, ale zbiegi okoliczności sprawiły, że mamy do czynienia z
dziełem ponadczasowym. Rolę rysownika powierzono wówczas jeszcze młodemu
mistrzowi komiksu – Mike’owi Mignoli. Autor łyknął fuchę bardzo
pokrewną do tego, czym miał zająć się za chwilę, tworząc swojego
„Hellboya” (tak, to rzecz stworzona tuż przed premierą Piekielnego
Chłopca) i wygląda na to, że robota ta miała duży wpływ na jego
artystyczną drogę. Napisania scenariusza podjął się natomiast tuz
komiksowych adaptacji literackich – Roy Thomas, który pracował między
innymi przy Marvelowskim „Conanie” i chyba z tego jest najbardziej znany
w naszym kraju.
Dla horroru opowieść o „Drakuli” to historia fundamentalna, którą znają chyba wszyscy zainteresowani tematem, dlatego daruję sobie wszelkie streszczenia, bo szanuję czas moich czytelniczek i czytelników. Z komiksem tym wiążę się jednak ciekawa branżowa historia, i ją wolę wam opowiedzieć. „Drakula” według Mignoli to swojego rodzaju „lost classic”. Pierwszy raz album został opublikowany przez firmę Topps Company, na rynku obecną głównie jako producent słodyczy i kart kolekcjonerskich. Wydała też jednak trochę komiksów na licencjach filmowych, w tym właśnie „Drakulę”. Przedsiębiorstwo nie przetrwało zbyt długo i przez lata prawa autorskie były zamrożone. Komiks nie był wznawiany, więc pozostał dostępny tylko na rynku wtórnym. W tym czasie zyskał status dzieła kultowego i trudnego do zdobycia, a zdecydowanie wartego lektury. W zeszłym roku, po 25 latach nieobecności na księgarskich półkach, został w końcu wznowiony na rynku anglojęzycznym przez oficynę IDW, a u nas temat szybko podchwyciło młode, obiecujące wydawnictwo KBOOM i niedawno sprezentowało nam ten album po polsku.
„Drakula” od strony literackiej jest dość wierną adaptacją filmu. Scenarzysta powsadzał w usta postaci kwestie żywcem wyciągnięte z celuloidowego pierwowzoru, więc jeśli widzieliście dzieło Coppoli, to na tym poziomie dobrze wiecie, czego możecie się spodziewać. Nawet Renfield, w filmie brawurowo zagrany przez Toma Waitsa, wygłasza tu słynną kwestię, w której żąda małego kociątka, by wyssać z niego życie. Adaptacja wyszła bardzo udanie i jedyne, czego brakuje temu komiksowi, to muzyka Kilara, którą trzeba sobie puścić już na własną rękę.
Lubię film Coppoli. Jest piękny plastycznie (ileż tam nawiązań do historii gatunku!), ale nie ma rysunków Mignoli, a ja osobiście bardzo cenię tego twórcę. Co więcej, wydawca zaproponował nam wersję pozbawioną kolorów, co pozwala jeszcze bliżej przyjrzeć się genialnemu warsztatowi dużego Mike’a. Album ten jest adaptacją filmu, ale wykorzystane w nim zabiegi, mimo iż garściami czerpią z celuloidowego pierwowzoru, są stricte komiksowe. Znajdziemy tu więc znakomicie skomponowane plansze, a narracja zakorzeniona jest w sposobie opowiadania charakterystycznym tylko dla tego medium. Niemniej jest tu też obecna genialna gra czernią i bielą, zbliżająca ten album do dorobku filmowych ekspresjonistów niemieckich, w których, mam wrażenie, Mignola jest ostatecznie zapatrzony bardziej niż w Coppolę. Od strony plastycznej wyszło bajecznie i szczerze powiem, że album podobał mi się bardziej niż pierwowzór – a powtórzyłem sobie oryginał na potrzeby tej recenzji, więc mam świeże porównanie. Niemniej jestem zwierzęciem komiksowym i może z tego wynika moje zapatrzenie w Mignolę. O tym czy mam rację, będziecie musieli już przekonać się na własnej skórze.
Polskie wydanie to mistrzostwo świata. Twarda oprawa, piękne wklejki (z każdej strony inna ilustracja) i obszerne dodatki. Na rewersie, pod znaczkiem oficyny KBOOM widnieje dopisek „horror”, co pozwala nam domniemywać, że „Drakulą” wydawnictwo rozpoczęło publikację linii albumów, które nas na Mortal będą szczególnie interesowały. Fantastycznie. Po tej pozycji ufam gustowi ludzi z KBOOM i z utęsknieniem wypatruję następnych komiksów z ich stajni.
Dla horroru opowieść o „Drakuli” to historia fundamentalna, którą znają chyba wszyscy zainteresowani tematem, dlatego daruję sobie wszelkie streszczenia, bo szanuję czas moich czytelniczek i czytelników. Z komiksem tym wiążę się jednak ciekawa branżowa historia, i ją wolę wam opowiedzieć. „Drakula” według Mignoli to swojego rodzaju „lost classic”. Pierwszy raz album został opublikowany przez firmę Topps Company, na rynku obecną głównie jako producent słodyczy i kart kolekcjonerskich. Wydała też jednak trochę komiksów na licencjach filmowych, w tym właśnie „Drakulę”. Przedsiębiorstwo nie przetrwało zbyt długo i przez lata prawa autorskie były zamrożone. Komiks nie był wznawiany, więc pozostał dostępny tylko na rynku wtórnym. W tym czasie zyskał status dzieła kultowego i trudnego do zdobycia, a zdecydowanie wartego lektury. W zeszłym roku, po 25 latach nieobecności na księgarskich półkach, został w końcu wznowiony na rynku anglojęzycznym przez oficynę IDW, a u nas temat szybko podchwyciło młode, obiecujące wydawnictwo KBOOM i niedawno sprezentowało nam ten album po polsku.
„Drakula” od strony literackiej jest dość wierną adaptacją filmu. Scenarzysta powsadzał w usta postaci kwestie żywcem wyciągnięte z celuloidowego pierwowzoru, więc jeśli widzieliście dzieło Coppoli, to na tym poziomie dobrze wiecie, czego możecie się spodziewać. Nawet Renfield, w filmie brawurowo zagrany przez Toma Waitsa, wygłasza tu słynną kwestię, w której żąda małego kociątka, by wyssać z niego życie. Adaptacja wyszła bardzo udanie i jedyne, czego brakuje temu komiksowi, to muzyka Kilara, którą trzeba sobie puścić już na własną rękę.
Lubię film Coppoli. Jest piękny plastycznie (ileż tam nawiązań do historii gatunku!), ale nie ma rysunków Mignoli, a ja osobiście bardzo cenię tego twórcę. Co więcej, wydawca zaproponował nam wersję pozbawioną kolorów, co pozwala jeszcze bliżej przyjrzeć się genialnemu warsztatowi dużego Mike’a. Album ten jest adaptacją filmu, ale wykorzystane w nim zabiegi, mimo iż garściami czerpią z celuloidowego pierwowzoru, są stricte komiksowe. Znajdziemy tu więc znakomicie skomponowane plansze, a narracja zakorzeniona jest w sposobie opowiadania charakterystycznym tylko dla tego medium. Niemniej jest tu też obecna genialna gra czernią i bielą, zbliżająca ten album do dorobku filmowych ekspresjonistów niemieckich, w których, mam wrażenie, Mignola jest ostatecznie zapatrzony bardziej niż w Coppolę. Od strony plastycznej wyszło bajecznie i szczerze powiem, że album podobał mi się bardziej niż pierwowzór – a powtórzyłem sobie oryginał na potrzeby tej recenzji, więc mam świeże porównanie. Niemniej jestem zwierzęciem komiksowym i może z tego wynika moje zapatrzenie w Mignolę. O tym czy mam rację, będziecie musieli już przekonać się na własnej skórze.
Polskie wydanie to mistrzostwo świata. Twarda oprawa, piękne wklejki (z każdej strony inna ilustracja) i obszerne dodatki. Na rewersie, pod znaczkiem oficyny KBOOM widnieje dopisek „horror”, co pozwala nam domniemywać, że „Drakulą” wydawnictwo rozpoczęło publikację linii albumów, które nas na Mortal będą szczególnie interesowały. Fantastycznie. Po tej pozycji ufam gustowi ludzi z KBOOM i z utęsknieniem wypatruję następnych komiksów z ich stajni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz