piątek, 16 maja 2014

Notatki na marginesie "The Sacrament" Ti Westa





To dość dziwne, że o Jimie Jonesie mało kto w Polsce słyszał, bo to postać, przy której Charles Manson to jedynie pogubiony, niegroźny hipis. W latach 60. Jones założył  w Indianapolis quasi-chrześcijańską sektę "Świątynia Ludu", która z czasem przeniosła się do San Francisco i stopniowo, dostosowując się do panujących wokół realiów "lata miłości", coraz bardziej łączyła się z kontrkulturą, przejmując cechy organizacji lewicowej. W połowie lat 70., gdy coraz trudniej było funkcjonować w Stanach sekciarskim zgromadzeniom, Jones wykupił niewielki skrawek ziemi w lasach deszczowych Gujany. Na miejscu założył osadę, nazwał ją Jonestown i zaczął stopniowo przenosić się tam wraz z wiernymi, którzy wyprzedawali swoje majątki i przekazywali wszystko na rzecz tego przedsięwzięcia. Jones, mimo iż zasłaniał się hasełkami o równości, miłości i pokoju, to okazał się człowiekiem rządzącym twardą ręką i obiecany przez niego raj szybko zamienił się w totalitarne państwo-miasto z którego nikt nie mógł wyjechać. W 1978 roku sprawą zainteresował się kongresmen Leo Ryan, który postanowił odwiedzić Jonestown. W czasie jego wizyty sytuacja się zaogniła, a sam polityk został zlikwidowany. Kilka godzin później wielebny Jones namówił niemal wszystkich swoich wiernych (blisko tysiąc osób) do zażycia trucizny, po czym sam strzelił sobie w głowę.

Masakra w Jonestown od dawna fascynowała Ti Westa - młodego, obiecującego twórcę niezależnych horrorów. Reżyserowi marzyła się realizacja miniserialu opowiadającego o tej tragedii, ale z racji tego, że jest na progu swojej kariery, zdobycie funduszy na taki projekt nie było jeszcze możliwe. West podzielił się swoim pomysłem z kolegą po fachu Eli Rothem. Idea bardzo mu się spodobała, więc zaproponował, że zdobędzie dla niego fundusze na realizację filmu fabularnego opowiadającego o tych wydarzeniach.



Historia ta jest na tyle wymowna, że West podczas pracy nad scenariuszem nie musiał się zbytnio wysilać nad warstwą fabularną. Punktem wyjścia i główną inspiracją przy realizacji "The Sacrament" stanowiły filmy dokumentalne, które stworzono między innymi z materiałów jakie pozostawiła po sobie ekipa, która przybyła do Gujany z Leo Ryanem w 1978 roku. Reżyser postanowił jednak, by akcję filmu przenieść w czasy nam współczesne. Zatroskanego kongresmena podmienił na młodego człowieka, który przybywa do odciętej od świata społeczności by odwiedzić swoją siostrę. Wraz z nim przybywają dwaj dziennikarze popularnego serwisu internetowego VICE (polska wersja: klik),  którzy rejestrują wyprawę na potrzeby popularnego cyklu  "The VICE Guide to Travel". Uwspółcześnienie nie wpływa jednak w negatywny sposób na ostateczny odbiór filmu, bo odcięta od świata osada i tak sprawia wrażenie znajdującej się poza czasem i dosadnie przypomina, że takie miejsca mogą nadal istnieć.

*


 Gdy dowiedziałem się, że najnowszy film Ti Westa jest zrealizowany w formie paradokumentu, odrobinę się wystraszyłem. Rozumiem, że "The Sacrament" (przynajmniej w teorii) miał być kinem eksploatacji: tanio zrealizowanym i służącym do zarabiania na następne filmy. Obawiałem się jednak, że będzie to dla tego młodego, utalentowanego reżysera krok w tył. Pomyliłem się. Prowadzenie narracji "kamerą z ręki" jest dość umownym zabiegiem i to, że "The Sacrament" jest stylizowany na amatorski dokument nie spowodowało, że warstwa wizualna jest nieestetyczna. Wszystko jest czytelne, a kadry są komponowane w interesujący, pomysłowy sposób. Nikomu nie zależało, by usilnie przekonywać widza co do autentyczności tych nagrań. Takich filmów było już zbyt dużo i nikt się na to nie da nabrać. Pozostaje pytanie, dlaczego reżyser, którego najbardziej udane filmy były mocno wystylizowane i prócz grozy oferowały duże przeżycia estetyczne, ubrał swój najnowszy obraz w kostium paradokumentu?

Poprzednie dzieła Westa: "Dom diabła" i "The Innkeepers", niosły ze sobą dawkę nostalgicznego retro i były mocno zakotwiczone w kinie grozy lat 80. W przypadku "The Sacrament", który ewidentnie dzieje się współcześnie, w pierwszej chwili trudno to dostrzec, lecz w gruncie rzeczy i ten obraz ma wiele wspólnego z horrorami tamtej dekady. Na pewnym poziomie Ti West nawiązuje tu do włoskich filmów kanibalistycznych, których wysyp miał miejsce na przełomie lat 70 i 80. To nurt wywodzący się z mondo movies,  szokujących  dokumentalnych obrazów będących kompilacjami nagrań ukazujących prawdziwą śmierć. Boom kina kanibalistycznego zbiegł się z wydarzeniami w Jonestown, a jego twórcy chętnie żerowali na lęku, który wywoływało wśród ludzi wspomnienie tego, co stało się w gujańskiej dżungli. "Cannibal Holocaust"*, najsłynniejszy film tego typu,  nosił cechy paradokumentu i co znamienne przed czołówką miał umieszczoną sentencję (“Those who cannot remember the past are condemned to repeat it” - George Santayana) która była wyeksponowana na tablicy w miejscu, gdzie odbywały się oficjalne spotkania mieszkańców Jonestown. Natomiast "Eaten Alive!", obraz opowiadający o młodej kobiecie próbującej wydrzeć swoją siostrę z sekty, która osiedliła się na terenach ludożerców, bezpośrednio odnosił się do tych wydarzeń. Jeśli nawet zapomnimy o "Cannibal Holocaust" (kto go widział ten wie, że tak zresztą będzie najlepiej) i uprzemy się, że od strony formalnej "The Sacrament" to nowoczesny obraz, to dalej musimy przyznać, że odwołuje się do fobii, które trawiły społeczeństwo w tamtym okresie. 




Filmy kanibalistyczne to jedna z najbardziej plugawych i odrażających gałęzi euro horroru. Można by więc domniemywać, że "The Sacrament" będzie filmem zawierającym przytłaczającą dawkę ordynarnej, szokującej przemocy. Nic bardziej mylnego. Celem Westa zawsze jest wywołanie u widza lęku, a nie obrzydzenia. Ma do tego szczególny talent i idealnie dobiera środki wizualnej ekspresji. W swoich filmach wręcz stroni od brutalnych scen, a do tego stosuje dość niekonwencjonalne sposoby budowanie dramaturgii - drażni się z przyzwyczajeniami widza, wywołuje napięcie czasem wcale nie dążąc do kulminacji. Z racji tego, że film stylizowany jest na paradokument, różni się poetyką od opowieści, które West tworzył wcześniej, siłą rzeczy musiał skorzystać z trochę innych środków wyrazu. Warto również pamiętać, że pracował na nietypowym dla horroru materiale. Adaptując historię masakry w Jonestown musiał zdawać sobie sprawę, że odbiorca od początku wie, jak potoczy się ta historia. Mimo iż niewiele w niej zmieniał i poprowadził ją po sznurku, to w pełni wywiązał się z zadania i udało mu się znakomicie zbudować atmosferę grozy.  Zagrożenie jest nienamacalne, jest nim rozpad społeczności, lęk jej członków, który przez większość filmu pozostaje niewyartykułowany. A gdy w końcu wychodzi on na jaw, to bez spodziewanych przez widza fajerwerków i paradoksalnie dlatego robi niesamowite wrażenie.

*

Z filmami kanibalistycznymi "The Sacrament" łączy również to, że jest nacechowany pewną "kaleką antropologią" przepisaną na kino eksploatacji. West nie ma zamiaru psychologizować, tworzyć obrazu publicystycznego i za wszelką cenę zmuszać widzów do refleksji. Chociaż tematyka tego filmu sprawiła, że z automatu stał się krytyką religii i społeczeństwa, to w gruncie rzeczy "The Sacrament" jest horrorem i nie chce być niczym więcej. Lecz groza, z racji tego, że jest gatunkiem żerującym na ludzkim lęku, jest bardzo podatna na interpretacje. Jeśli zechcemy destylować znaczenia z filmu Westa, to je w nim znajdziemy (można go przykładowo zestawić z "Wyspą doktora Moreau"**), ale nie powinniśmy tego robić. Po prostu pamiętajmy o tragedii w Jonestown i sentencji, która wisiała w miejscu spotkań sekty. Tej samej, która przestrzega widzów w czołówce "Cannibal Holocaust": "Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie."





* Co ciekawe, z producentem West kontaktował się tylko telefonicznie, ponieważ w tym samym czasie, wspomniany Eli Roth realizował swój autorski projekt "The Green Inferno", film otwarcie nawiązujący do "Canibal Holocaust". Nie trafił on jeszcze do szerokiej dystrybucji i są to tylko moje mgliste domysły, ale  możliwe, że produkując film Westa szykował sobie preludium do swojego dzieła.



** Przywódca grupy (zwany przez wiernych Ojcem), grany przez  Gene'a Jonesa (sic!) fizycznie nie przypomina Wielebnego Jonesa odpowiedzialnego za masakrę w Jonestown. Nosi co prawda podobne okulary, ale jest korpulentny i pojawia się tylko po zmroku - podobnie jak pewna słynna fikcyjna postać, którą w 1996 roku odtwarzał podstarzały Marlon Brando do którego Jones (aktor) jest bardziej podobny. W trakcie seansu zrozumiałem, że West bierze wydarzenia z Jonestown w pewien nawias i zestawia je z "Wyspą doktora Moreau", w której naukowiec robiący doświadczenia na zwierzętach z tragicznym skutkiem próbował je uczłowieczać i przemocą zwalczać ich naturalne instynkty. Jeśli prześledzić tematy do których odwoływali się twórcy kina kanibalistycznego ( społeczeństwo, konsekwencje zetknięcia ucywilizowanego świata z dzikim, nieokiełznanym) to również mają one wiele wspólnego z klasyczną opowieścią Wellsa.

5 komentarzy:

Daniel Muszyński pisze...

"Jeśli nawet zapomnimy o "Cannibal Holocaust" (kto go widział ten wie, że tak zresztą będzie najlepiej)..."

Cannibal Holocaust ci się nie podobał? Dlaczego? To przecież fajny film.

The Sacrament mam w planach. The House of the Devil i The Innkeepers były spoko, więc mam zaufanie do reżysera.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Nie mogę patrzeć na krzywdzenie zwierząt. Trudno też powiedzieć żeby to był film do podobania się.

Daniel Muszyński pisze...

No fakt, "fajny film" czy "podobanie się" to może nie są określenia, które pasują do rozmów o Cannibal Holocaust :)

To o krzywdzeniu zwierząt, to w sumie też racja - trudno jest nie krytykować za to tego filmu. Ja mam w sumie tak, że jak widzę coś takiego na ekranie, czy o tym czytam, to mnie nie zawsze aż tak bardzo rusza. Wydaje mi się, że u Deodato te sceny ze zwierzętami są obrzydliwe, ale o tyle "dobrze" zrobione, że dzięki nim fikcyjna przemoc w tym filmie rzeczywiście wydaje się być realistyczna.

"Nie mogę patrzeć na krzywdzenie zwierząt."

Masz też tak z innymi filmami, w których jest pokazana prawdziwa przemoc wobec zwierząt, ale które może aż tak nią nie epatują (np. Heaven's Gate albo Andrey Rublyov)? Albo z filmami, w których reżyser zmuszał aktorów, czy ludzi zatrudnionych na planie do uwłaczających albo niebezpiecznych czynności (np. Friedkin albo Von Trier)?

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Nie, wtedy bym przecież nie obejrzał ani jednego westernu. Dobrze wiesz że nie ma porównania z "Canibal Holocaust".

Chyba dopowiadasz za dużo rzeczy do mojej wypowiedzi. Nie rozstrzelałem reżysera, nie nakłaniam do omijania filmu szerokim łukiem i nie odstawiam kultury dobra. Po prostu osobiście nie mogę patrzeć na przeciągłe sceny znęcania się nad zwierzętami.

Ale to pewnie prawda, że gdybym był na planie w trakcie kręcenia tych scen to bym im wszystkim najebał.

" reżyser zmuszał aktorów, czy ludzi zatrudnionych na planie do uwłaczających albo niebezpiecznych czynności"

Myślę że ludzi zmusza się do tego w wielu miejscach pracy, szkołach i domach. Nie tylko na planie filmowym. Ze zwierzętami jest pewnie podobnie.

Wiesz, ja np uważam Haneke za jednego z największych współczesnych reżyserów, ale nie mogę oglądać jego filmów bo po każdym seansie chodzę dwa dni do tyłu. "Antychrysta" Triera też jeszcze nie widziałem, ale obiecuję sobie że w końcu nadrobię.

Daniel Muszyński pisze...

Tzn. nie to, że chciałem ci tu hipokryzję wmawiać czy coś takiego. Autentycznie byłem ciekawy czy masz jakieś twarde zasady z tym związane. Ja jak mi ktoś zauważy, że filmy, które oglądam były kręcone w jakieś moralnie wątpliwe sposoby, to nigdy nie wiem co powiedzieć. A potem się przez jakiś czas zastanawiam czy nie powinienem przypadkiem zmienić do nich (znaczy się do tych filmów) swojego nastawienia... Ale tak naprawdę, to chyba nigdy ostatecznie nie zmieniłem.