sobota, 15 grudnia 2012

Bionulor - Erik (2012)







Bionulor - za tą nazwą kryje się Sebastian Banaszczyk - to jeden z najciekawszych polskich projektów elektroakustycznych. Artysta powołuje się na takich twórców jak Coil czy Nurse With Wound. W samym zamyśle jego twórczość stoi jednak najbliżej dokonań Wiliama Basinskiego, bowiem za pomocą komputera Banaszczyk prowokuje dekonstrukcję, rozpad sampli zaczerpniętych z różnych źródeł. Na poprzednich albumach na warsztat brał między innymi muzykę dawną, szamańskie, transowe pieśni i ludzki głos. Tym razem za materiał źródłowy posłużyły nagrania jednego z najważniejszych kompozytorów fin de siècle'u - uważanego za prekursora ambientu - Erika Satie.

Zazwyczaj nie czekam na płyty, jednak premiery tego albumu wypatrywałem z niecierpliwością. Byłem ciekaw gdzie tym razem podąży artysta. Ucieszyło mnie, gdy się dowiedziałem co to będzie. Spotkanie Bionulor z Satie wydawało mi się naturalne od strony artystycznej i mądre od strony komercyjnej. Satie to słowo-klucz i mam wrażenie, że wielu miłośników muzyki może sięgnąć po ten album ze względu na jego nazwisko.

Spośród wszystkich płyt firmowanych przez Bionulor, "Erik" wydaje się być najbardziej konwencjonalna. Pierwsza była niezwykle oszczędna, druga mocno eksperymentalna, ta sytuuje się pomiędzy dwoma poprzednimi dokonaniami. Najbardziej interesujące momenty tego albumu to te, w których z nagrań prekursora muzyki tła Banaszczyk wydobywa... muzykę tła - ale o współczesnej formule, złożoną nie tylko z plam, ale i z elektronicznych trzasków i przestrzennych efektów dźwiękowych. Nie jest to jedyna (niestety, bo to genialny w swojej prostocie koncept) barwa tej płyty. Wydaje mi się, że w kilka razy autor w swoich poszukiwaniach poszedł za daleko - są tu fragmenty, gdy zdecydowanie postawił na efekt swoich eksperymentów, na czym ucierpiała spójność i atmosfera. Rozumiem intencje, ale to, co w procesie przetwarzania dźwięku stało się interesujące dla artysty, mnie przy dłuższym obcowaniu z płytą zaczęło irytować - miałem ochotę pomijać niektóre utwory. Tracków jest jednak aż piętnaście (są krótkie i zdają się pełnić funkcję jedynie tematów) a niektóre są tak znakomite, że rozciągnięcie ich i skonstruowanie albumu z zaledwie kilku mogło by wyjść temu materiałowi na dobre.

Z całego dorobku Bionulor ten album wywołał we mnie najmniej emocji, ale trzeba przyznać, że Banaszczyk dopisał kolejny udany rozdział w historii swojego projektu. Po trzech odmiennych stylistyczne płytach udowodnił, że sam zamysł - dźwiękowy recycling - zdaje się niewyczerpaną metodą do tworzenia muzyki elektroakustycznej. Co teraz? Na klawiaturę ciśnie mi się pytanie, czy podążanie tą ścieżką ma dalej sens? Ja na to nie odpowiem - zrobi to za mnie następny album artysty. 




1 komentarz:

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Dodam że to płyta warta zakupu - spędziłem z nią więcej czasu niż z drugą (stosunkowo trudną w odbiorze) a mniej niż z pierwszą. Jak wspominam w tekście - ta sytuuje się dokładnie między nimi.

Prawdopodobnie stąd mam pewne uczucie niespójności. Nie jest to jednak wada. To po prostu efekt metody którą się autor posługuje. To cały czas kawał interesującej muzyki. Koniecznie zapoznajcie się z tym albumem.