sobota, 1 października 2011

Drive - Nicolas Winding Refn






To nie będzie kolejna recenzja "Drive". Uważam, że byłaby zupełnie niepotrzebna. To raczej kilka luźnych myśli skierowanych do tych, którzy filmografię Duńczyka znają lepiej niż przeciętny widz. Zresztą szum medialny wokół nowego filmu Refna przerasta wszelkie oczekiwania i sens mają już chyba tylko rozważania krytyczne. "Drive" stało się u nas fenomenem. Od lat nie było produkcji, która zgodziłaby tak skutecznie krytyków i walących do kina (jak w dym!) widzów.


Duńczyk filmografię ma już sporą i na jej tle jego najnowszy film to twór kalkulowany na komercyjny sukces. To nie pierwsza taka próba, bo o Fear X ( który ostatecznie okazał się finansową katastrofą ) nie mogę o myśleć inaczej, niż o daremnym staraniu zwrócenia na siebie uwagi krytyków i szerszej publiczności*. Jednak to nakręcony dopiero dekadę później "Drive" okazuje się być przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Reżyser jakby na przekór swojemu poprzedniemu obrazowi - który chyba nawet ja sam określiłem tworem tak hermetycznym, że skierowanym do nikogo - robi film dla wszystkich. Nie twierdzę, że to źle, cieszę się bardzo z uznania jakie w końcu zyskał, nie mniej nie uważam "Drive" za arcydzieło.

Są kinomani którzy uważają, że "Człowiek Słoń" to najlepszy obraz Davida Lyncha. Ja sam do nich nie należę, ale faktycznie metoda narzucania autorowi poszukującemu, obdarzonemu silnym, rozpoznawalnym stylem pewnych ram, daje często dobre efekty jeśli chodzi o klarowność opowiadanej historii. Całkiem możliwe, że właśnie to jest kluczem, zarówno do komercyjnego sukcesu, jak i stylistycznej odmienności zarówno "Drive", jak i nakręconego trzy lata wcześniej "Bronsona" - pierwszy jest rzekomo dość wierną adaptacją prozy, drugi luźną biografią. Jest to szczególnie dostrzegalne w kontekście niedocenionego i niezrozumianego przez szerszą publiczność "Valhalla Rising". Sam Refn próbuje te trzy filmy złączyć, mówi o nich jak o swojej kolejnej trylogii, ale trudno zestawiać tak surowy i bezkompromisowy obraz jak "Valhalla" z barokowym "Bronsonem" i z "Drive" żywcem wyjętym z kina sensacyjnego przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Mimo ciągłych porównań z filmami Quentina Tarantino, klasycznie napisany "Drive" jest rzeczą diametralnie inną, niż bazujące na cytatach krwawe perpetum mobile. Szukając pola do rozważań, warto natomiast wspomnieć, że film bardzo ciekawie kontrastuje z ostatnim obrazem Jima Jarmuscha. "Limits of Control" w dość pretensjonalny sposób próbował wskazać problem wyczerpania pewnej formuły we współczesnym kinie. Refn udowadnia, że owa formuła nie dokońca się wyczerpała. Czy może raczej zeruje liczniki, bo zdeaktualizował się sposób, w który przedstawiciele kina artystycznego/autorskiego siegali po kino gatunku? W podobnym miejscu zostają również postawieni krytycy, którzy stykając się z "Drive" mnożą interpretacje i nieświadomie wędrują w ślepe uliczki. Lecz kiedy "Limits of Control" jest trudną do strawienia, nadętą, pseudoartystyczną papką, to film Refna cechuje lekkość i coś z bezpretensjonalności tworzonych przed epoką tarantinowskiego postmodernizmu filmów akcji autorstwa Waltera Hilla ( i zdecydowanie nie mam tu na myśli tylko "Drivera" ).

Tak naprawdę, mimo, że można mnożyć skojarzenia z wieloma filmami, to według mnie jeśli Refn wchodzi w istotny ( dla ostatecznego wydźwięku ) dialog, to tylko z własną twórczością, jakby dopełniając swoją trylogię "Pusher" jej hollywoodzkim wariantem. Temat długów bowiem powraca, lecz jest potraktowany bardzo "filmowo" i opowiadany umownym, iście bajkowym tonem. Największą siłą "Pusherów" była wiarygodność relacji związanych z zadłużeniem i wręcz dokumentalne odrysowanie realiów duńskiego światka przestępczego. W "Drive" za dużo jest zbiegów okoliczności, a i pobudki kierujące głównym bohaterem są co prawda wdzięcznie usprawiedliwione konwencją, lecz mało wiarygodne psychologicznie. Ale, jak mawiał Andre Bazin, kino pokazuje nam świat bardziej zgodny z naszymi pragnieniami.

Na koniec chciałbym zaznaczyć, że broń boże nie myślę o tym filmie jako o spadku formy Refna - a to już bardzo dużo, bo przecież poprzeczka była ustawiona wysoko. Film mi się podobał, nawet bardzo, i uważam, że dzięki temu doświadczeniu Duńczyk może bardzo rozwinąć warsztat. Nie mniej, status, który uzyskało "Drive" może oznaczać, że reżyser z sukcesem zasymilował się z Hollywood. Wydaje mi się, że zyskać na tym mogą obie strony. Ale ja osobiście nie życzyłbym sobie, żeby ten związek trwał zbyt długo, bo niekoniecznie takich filmów od Refna oczekuję...i nie wiem, czy Jodorowsky jest jakoś szczególnie zadowolony z faktu, że Refn dedykował mu akurat ten film.

* przypomnę tylko, że publiczności zafascynowanej w owym czasie quasi-freudowskimi projekcjami Lyncha, którego Refn próbował podrobić.

Ciekawe teksty o Drive:

Marcin Zembrzuski
(kinomisja)

Krzysztof Świrek

(dwutygodnik)

4 komentarze:

Marcin Z. pisze...

Fajny tekst. Gdzieniegdzie się nie zgadzam, ale moje zdanie znasz.
Refnowi nieobca jest komercja, ale obca jest koniunktura. Wkłada w to tyle serca, ile nie jest w stanie włożyć stu innych filmowców na usługach Hollywood razem wziętych. Przecież i kolejne Pushery były dla kasy, a jakie cacka z tego wyszły. A ze spłodzeniem Drive było dokładnie tak, jak z Bronsonem.
Podobno nie jest to aż tak wierna adaptacja, tzn. w książce jest masa retrospekcji/skoków czasowych, które sporo wyjaśniały. No i Refn wywalił tuż przed realizacją mnóstwo dialogów (scenariusz skrócony o równe 21 stron!).
Podoba mu się hollywood, póki kręci na własnych warunkach. Zobaczymy jak będzie z Logan's Run, na pewno pod tym kątem trudniej, bo już budżet będzie spory.
Ale o jego zdrowym podejściu świadczy fakt, że zamiast od razu zabrać się za wspomniany remake klasyka science fiction, pierdoli mamonę i leci do Szanghaju nakręcić stricte autorskie Only God Forgives. Zdaje się powtarzać sytuacja z Valhalla Rising, które po sukcesie Bronsona mógł nakręcić tylko dla siebie.

No to czekam na kolejne teksty o kinie.

LeonPL pisze...

walnij kiedys cos dluzszego o Valhalla rising, z checia poczytam. drive swietny, natchnal mnie, by bronsona obejrzec, i pewnie wkrotce reszte pozycji NWR sobie przypomniec/przyswoic
dzieki za tekst

Anonimowy pisze...

Też bym prosiła o Valhallę. Moje odczucia co do Drivera - wbrew znajomym - pokrywają się z Twoimi. Lubię ten film, i wiem za co go lubię.
Valhallę natomiast kocham, ale nie wiem czemu...

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Mhm. "Valhalla" to zaraz po "Pusher 3" mój ulubiony film Refna.

Osobiście nie dorabiam do Valhalli jakiś niezdrowych teorii - prócz takiej że to film zrobiony z bezgranicznej miłości do kina (ze snu sen...).

Na pewno będzie jeszcze okazja o tym filmie napisać, ale nie planuję powtórki w najbliższym czasie.