środa, 2 czerwca 2010

Woven Hand - The Threshingfloor (2010)


Na Mosaic (2006) Edwards był szalenie przekonujący - ilekroć jej słucham, padam na kolana w strachu przed ogniem piekielnym i błagam Boga o wybaczenie. Gdy słucham The Threshingfloor dziękuję Bogu za to, że nie pokusiłem się o zakup oryginalnej płyty. Przykro mi, że muszę przy tym wielkim święcie robić taki zawód fanom WH, ale naprawdę nie polecam. To smutny moment, gdy zawodzi cię twój bohater. Czy to Batman, Miś z okienka czy ortodoksyjny katol z bandżo. Co za różnica?


Jestem, a raczej byłem, oddanym fanem Woven Hand. A to w żaden sposób nie pozwala mi pogodzić się z faktem, że Edwards nagrywa ostatnio bardzo cienkie płyty. Poprzednia(Ten Stones) przeleciała zaledwie dwa razy przez mój player. Tej słuchałem trochę więcej, ale dobrze i tak nie jest. Przeciętnie, bez polotu i pomysłu. Podejrzewam, że Edwards po prostu się wypalił . Zgubił gdzieś po drodze swoją pasję i autentyzm. Cała siła jego najlepszej płyty - Mosaic - drzemała w konceptualizmie, gdy z nią obcowaliśmy mieliśmy wrażenie dzieła skończonego. Natomiast The Threshingfloor brzmi jak zbiór średnich piosenek, pośród których najbardziej w ucho rzuca się tylko jedna - Denver City. Prawdopodobnie dlatego, że to bardzo mało "wovenhandowy" track. Mimo jakichś siedmiu odsłuchów nie pamiętam właściwie żadnego innego tytułu. Reszta to takie "ciurlikaj nocniku lalalaa". Nic więcej nie mam do dodania.

próbka 1

próbka 2
(denver city)

Brak komentarzy: