Jak już kiedyś pisałem, od
dzieciństwa nie czytałem aż tylu komiksów superbohaterskich co
teraz. A może czytam ich nawet więcej niż wtedy. No ale wychodzi
tyle ciekawych pozycji, że aż żal byłoby po nie nie sięgnąć.
Pewnie jest coś niepokojącego w trzydziestolatku czytającym
komiksy o gościach w rajtuzach (kiedyś nawet Moore o tym mówił,
że to infantylizm i ogólnie wstyd przed Ryśkiem), no ale będę
musiał z tym jakoś żyć, bo nie będę ukrywał, że często bawię
się przy nich jak prosie. Sięgam nawet po tytuły adresowane do
nastolatków – bo nie ma co się oszukiwać, to dla nich strwożony
został Spider-man pisany przez Briana Michaela Bendisa.
W dzieciństwie byłem prawdziwym
Spider-manowym świrem, dlatego jestem dość sceptyczny wobec nowych
komiksów o nim. Najzwyczajniej boję się zniszczyć piękne
wspomnienia jakie mam z tamtego okresu, więc po komiksy o Pająku
sięgam z niepokojem (zawiódł mnie już między innymi KevinSmith). W przypadku Bendisa jest jednak inaczej, bo cenie go i ufam
jego zdolnościom. Co ważne, już pierwszy tom Spider-mana pisanego
przez niego mnie nie zwiódł (kliku klik), dlatego bez obawy
sięgałem po drugi.
Bendis bardzo sprawnie porusza się po
mitologii Spider-mana, co rusz wyciągając z niej kluczowe dla niej
figury: jest tu obecny zarówno Zielony Goblin, Doktor Octopus,
Kraven Łowca ale też Gwen Stacy czy Mary Jane. W tym tomie wykracza
nawet poza nią wrzucając do historii również Nicka Fury'ego z
S.H.I.E.L.D. Wszystkie te elementy układanki powodują, że czytając
ten komiks mamy wrażenie obcowania z wzorcową historią o
Pajęczaku, która sprawia odbiorcy nie lada przyjemność. Również
elementy obyczajowe są dobrze ulokowane i na tyle umiejętnie
dozowane, że nie spowalniają akcji, wręcz przeciwnie, bardzo
uatrakcyjniają i urealniają komiks. Mogę się tylko domyślać,
jak utożsamiają się z nimi licealiści, ale podejrzewam, że są
na tyle sprawnie poprowadzone, że dobrze sprawują swoją funkcję.
Wielkim minusem tego komiksu są jednak
rysunki autorstwa Marka Bagleya. Owszem, jest dobrym rzemieślnikiem,
ale styl jakim się posługuje ma w sobie znamiona wszystkiego co
było złe w grafice poprzedniej dekady. Jest nieznośnie kiczowato
(co znamienne nieco mangowo – w złym tego słowa znaczeniu, to nie
są nawiązania do Katsuhiro Ōtomo, nic z tych rzeczy) a do tego
musimy dodać okrutne komputerowe kolory, od których aż oczy
krwawią. Historia na szczęście jest opowiedziana na tyle
przejrzyście, że da się na ten element przymknąć oko, niemniej
jeśli kupujecie komiksy głównie dla rysunków, to ten album Was na
pewno zawiedzie.
Scenarzysta skutecznie zmierzył się z
dość trudnym zadaniem, i pokazał, że w Marvelu był właściwą
osobą na właściwym miejscu. Tak jak w przypadku Daredevila,
popisał się znakomitym zrozumieniem tematu i mimo iż tworzył
historie nawiązujące do klasyki, to ostatecznie podawał je w
bardzo smacznym, unowocześnionym stylu. Nie musiał przy tym deptać
żadnych świętości i zapewniam, że jego komiksy o trykociarzach
tworzone dla Marvela zadowolą zarówno początkujących czytelników,
szukających dynamicznej rozrywki, jak i konserwatystów szukających
w nich powrotu do historii które kochali w dzieciństwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz