(...)Stworzenia z mikrokosmosu Puszczy Białowieskiej zostają wplątane w iście
epicką intrygę i zmuszone do wyruszenia na wyprawę, która ma uratować
ich uniwersum od zagłady. Historiami z komiksów Samojlika rządzą utarte
schematy fabularne, ale nie ujmuje im to atrakcyjności, tym bardziej, że
możemy tu odnaleźć dość wyraźne cytaty z takich popkulturowych
klasyków, jak „Władca Pierścieni”, „Gwiezdne wojny”, a nawet „Monty
Python i Święty Graal” (te rozłożyły mnie na łopatki). Miłośnikom
opowieści obrazkowych albumy o ryjówkach skojarzą się zapewne z cyklem
„Thorgal”, „Usagi Yojimbo”, „Bone” czy z komiksami Tadeusza
Baranowskiego. Z tymi ostatnimi łączy je przede wszystkim znakomity
humor słowny i sytuacyjny, bo Samojlik jeszcze nie odważył się na daleko
posunięte eksperymenty formalne, z jakich słynie autor „Antresolki
profesorka Nerwosolka”. Tomasz Samojlik posiada ogromną twórczą charyzmę
i, podobnie jak Baranowskiemu, czarowanie czytelnika przychodzi mu z
łatwością. Kim jednak jest ów urzeczony czytelnik?
poniedziałek, 13 maja 2013
poniedziałek, 6 maja 2013
Doomboy - Tony Sandoval
Czas jest nieubłagany. Gdy patrzę w lustro, to w odbiciu widzę raczej Unabombera, niż młodego Varga Vikernesa. Z niepokojem obserwuję pierwsze symptomy kryzysu wieku średniego (który najwyraźniej dopadł mnie jeszcze przed trzydziestką). Przykładowo, w ostatnich latach chętnie wracam do metalu, który postrzegałem już jako muzykę, z której wyrosłem. Zapewne dużą rolę odegrał w tym rozwój jego awangardowych nurtów, ale często sięgam też po płyty, których namiętnie słuchałem gdy byłem jeszcze niski, a na grzbiet wciągam koszulki kapel, o których świat zapomniał. Nowy komiks Tony'ego Sandovala daje mi dodatkową okazję do nostalgicznego powrotu do młodości. "Doomboy" to bowiem z jednej strony prosta, dość sztampowa opowiastka o nastolatkach i ich problemach związanych z okresem dojrzewania, z drugiej zaś rockowa ballada o samotności i dziurze w sercu powstałej po utracie bliskiej osoby. Główny bohater to też uosobienie smutku, który pozwala artystom wspiąć się na wyżyny zazwyczaj niedostępne zwykłym śmiertelnikom.
Po śmierci swojej dziewczyny nastolatek ID. przeżywa trudne chwile. Odrzucony przez rówieśników zamyka się w swoim pokoju, przestaje chodzić do szkoły. Całe dnie spędza ze swoim psem i gitarą, która staje się dla niego - dosłownie - bronią przeciwko światu zewnętrznemu. Zainspirowany niezidentyfikowanym dźwiękiem, który udało mu się złapać na starej radiostacji (czyżby natchnął go jakiś przypadkowy drone?) zaczyna regularnie improwizować i nadawać na żywo pirackie audycje. Kasety demo z tych sesji przechodzą z rąk do rąk, a ID. firmujący się jako Doomboy, staje się lokalną miejską legendą.
Polska premiera nowego komiksu Tony'ego Sandovala zbiega się z albumowym powrotem Black Sabbath - ojców chrzestnych estetyki doommetalowej, która jest jednym z elementów budujących tło w "Doomboyu". Skłania mnie to do refleksji i przypomnienia, że muzyce doommetalowej (we wczesnej twórczości Black Sabbath jest to bardzo słyszalne ) jest blisko czarnego bluesa. Emocje przyświecające obu estetykom są bardzo zbliżone - smutek, rozpacz, bezradność. Warto też pamiętać, że z bluesa wywodzi się bodaj cała muzyka rozrywkowa. U gitarzystów zdecydowanie bardziej cenię feeling niż technikę. Chciałbym więc odczytywać ten komiks jako opowieść o tej chwili, gdy do głosu dochodzą takie emocje, że nawet niedostatki w warsztacie nie są w stanie zatrzymać ich emanacji. O momencie, gdy powstają dzieła wiekopomne, które wpływają potem na innych zapoczątkowując nowe nurty i gatunki.
Gdy zaczynałem obcować z twórczością Sandovala, postrzegałem go przez pryzmat innych artystów - Marka Raydena, Edwarda Goreya - ale dziś zaczyna być dla mnie coraz bardziej autonomiczny. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że w "Doomboyu" (zapewne przez kontekst fabularny, bo komiks rozgrywa się w środowisku nastolatków) jego wielkogłowe postacie zaczynają przypominać bohaterów "Fistaszków" Charlesa Schulza. Mimo rozpoznawalnego stylu, Sandoval nie trzyma się kurczowo jednej formuły narracyjnej i nie odcina kuponów od innych swoich komiksów. Poprzedni wydany u nas jego album - "Wybryki Xinophixeroxa" - był bardziej artystyczny, pojawiało się tam mniej komiksowości, a więcej malarskiego podejścia do kadru, a kreska była bardziej eteryczna i rozrzedzona. W "Doomboyu" większość plansz jest gęsto zagospodarowana małym i
okienkami, a akcje popycha do przodu głównie dialog. Album poprzecinany
jest nielicznymi planami totalnymi. Plansze nabierają wtedy oddechu,
przestrzeni, bo pojawiają się na nich ponure, ale piękne morskie
krajobrazy, kojarzące się z estetyką wyrosłą z twórczości Lovecrafta.
Historie, które przedstawia Sandoval, zaczynają się zawsze jak błahe, higschoolowe dramaty, po czym stopniowo wplata w nie dużą dozę metafizyki, mieszając je z horrorem i fantastyką. Przed banałem ratuje je wrażliwość autora, który podaje nam serce na tacy. Czytając je nie mamy wrażenia, że dostajemy wykalkulowany produkt, a dzieło szczere i w pełni autorskie. Gdybym chciał być wobec Sandovala obiektywny, musiałbym pewnie rzucać frazesami, że nie jest to arcydzieło, że jego historie są proste. Ale nie potrafię. Mam do niego wielką słabość. Jego twórczość jest - jak określiła muzykę Doomboya jedna z postaci występujących w komiksie - jak listy pisane tylko do mnie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)