wtorek, 22 października 2024

Imię Róży. Milo Manara.

 

 


Kolejny kryminał i zarazem komiks osadzony w średniowieczu, a muszę przyznać, że jestem dość dużym fanem tego typu publikacji. Tym razem to adaptacja słynnej powieści „Imię Róży” Umberto Eco, stworzona przez giganta medium: Milo Manarę. Mamy tu sytuację, w której klasyk spotyka klasyka. Jak wiadomo, Eco był wielkim miłośnikiem sztuki komiksu, myślę więc, że byłby z pomysłu na tę adaptację bardzo zadowolony i nie mamy tu do czynienia z profanacją.

Rzecz rozgrywa się w klasztorze, w którym dochodzi do serii tajemniczych zgonów wśród mnichów. Do pięknego, malowniczego miejsca mieszczącego jedną z najznamienitszych bibliotek w świecie przybywa były inkwizytor z młodym pomagierem: narratorem tej historii, więc niejako z perspektywy początkującego mnicha zostanie snuta ta opowieść. Mamy tu jednak całą plejadę bohaterów, których opowieści będą stanowiły też ważny środek narracyjny dla autora.

Manarze na starość nie stępiła się stalówka. Wszystko wygląda tu pięknie. Wiadomo, erotyki tu wiele nie ma, więc to niejako Manara na pół gwizdka, ale ja zauważyłem przez lata obcowania z jego twórczością, że nie musi to oznaczać gorszej opowieści. Niemniej jeśli spodziewacie się czegoś na miarę „Borgii” (serii stworzonej do spółki z Jodorowskym, mającej cechy wielkiego perwersyjnego fresku historycznego) to się zawiedziecie. To w gruncie rzeczy kameralna opowieść rozgrywająca się często w ciasnych, klasztornych celach, utrzymana w zgaszonych, burych i brudnych barwach. Jeśli miałbym to do czegoś porównać to do trzeciego tomu „Towarzyszy zmierzchu” Burgeona.

Mam na półce powieść Eco, ale nigdy nie znalazłem na nią czasu. Znam tylko ekranizację z Seanem Connerym, która była w dzieciństwie jednym z moich ulubionych filmów i do niej mogę ten komiks porównać. Położono w tym albumie większy nacisk na szkatułkowość (kilka retrospekcji), ale zupełnie nie pamiętam tego z filmu i podejrzewam, że komiks jest wierniejszą adaptacją książki niż wersja celuloidowa. Co ciekawe, Manara również podszedł do adaptacji poniekąd filmowo. Otóż głównego mnicha-detektywa w tej opowieści obdarzył twarzą Marlona Brando, co jest dość ciekawym zabiegiem. Na tym jednak filmowość się kończy. Narracyjnie jest tu bowiem gęsto i literacko, pełno tu gadających głów, co nie do końca pasuje do formy komiksu, ale ze względu na to, że to adaptacja literatury, jest to poniekąd zrozumiałe. Czy dało się to zrobić inaczej? Pewnie tak. Takie narzekanie będzie jednak chyba szukaniem dziury w całym.

Największym minusem tego komiksu jest chyba to, że podzielono go na tomy i wolałbym, żeby Noir Sur Blanc (tak, to wydawnictwo, które publikuje Bukowskiego), oficyna wchodząca dopiero pierwszy raz z komiksem na rynek, poczekało i wydało integrala. Jest to jednak tylko szczegół.

„Imię Róży” w adaptacji słynnego Włocha jest bardzo ciekawe od strony plastycznej, ale przez specyfikę opowieści dalekie od bycia graficznym cukierkiem pełnym seksownych kobiet, a do tego Manara nas przyzwyczaił. Nie będę tego komiksu rozpatrywać jako dzieła wybitnego, bo wiadomo, że najlepsze rzeczy ten autor ma już pewnie za sobą. To jednak album przynajmniej dobry, w obrębie sceny europejskiej wart uwagi. Miejmy tylko nadzieję, że Manara cieszy się dobrym zdrowiem i to nie jest jego ostatnia praca. Jeśli jednak przystawilibyście mi gnata do skroni, chcąc wyciągnąć ode mnie tytuły lepszych opowieści osadzonych w średniowieczu, wskazałbym bez zająknięcia na wspomnianych „Towarzyszy zmierzchu” i wybitne „Wieże Bois-Maury”.

wtorek, 15 października 2024

Gotham: Rok Pierwszy. Tom King.

 



„Gotham: Rok pierwszy” to kolejny instant classic ze scenariuszem Toma Kinga. Autor ten jest we współczesnym komiksie najbardziej cenionym twórcą w obrębie amerykańskiego mainstreamu. Owszem, ma na koncie słabsze pozycje (np. „Kryzys bohaterów”), ale cały czas wypluwa z siebie rzeczy bardzo dobre, a nawet wybitne („Vision”, „Szeryf Babilonu”). Jego pisarstwo zakorzenione jest w stylistyce Alana Moore'a, co oznacza, że zazwyczaj narracja jest mocno literacka. Uważam komiks za osobne medium, w przypadku tego twórcy to jednak często po prostu kawał dobrej literatury.

Niniejszy komiks to pełnokrwisty kryminał noir. Nie zagłębiając się w opisy fabularne, powiem tylko, że to rzecz najbardziej zbliżona do „Wielkiego snu” Chandlera (zekranizowanego przez Howarda Hawksa, z rolą główną Bogarta) i „Chinatown” Romana Polańskiego. Mam zresztą wrażenie, że powiedziałem za dużo, bo jeśli znacie wyżej wymienione historie, to macie już całą fabułę jak na dłoni. Dodam tylko jedno: główny bohater cały czas dostaje od kogoś wciry i łazi z poklejonym ryjem jak Marv z „Sin City”. Fabularnie jest wobec tego do bólu klasycznie, więc nawet nie nazwę tej opowieści neo-noir, acz pewnikiem do tego nurtu powinienem ją zaliczyć.

Największym minusem tego komiksu jest brak oryginalności oraz złożenie jego fabuły z klisz, które już skądś znamy i bez trudu rozpoznajemy. Batmana w gruncie rzeczy nie ma tu niemal wcale, co ja akurat odbieram jako plus. Wtórność fabularna nie wyklucza jednak obcowania z przynajmniej bardzo dobrze napisaną historią i fajnie, że King dostał zielone światło właśnie na tego typu opowieść w krajach anglosaskich zaliczaną do „hardboiled”.

Graficznie, prócz jakiejś takiej nijakiej okładki zdobiącej front albumu (w środku, w galerii siedzą znacznie lepsze), dostajemy bardzo przyzwoicie zilustrowaną opowieść. Jest to quasi cartoonowy styl, zbliżony zarazem do komiksowego realizmu. Wszystko podkreślają bardzo oszczędnie stosowane kolory, ale nie są to na pewno barwy przynależne noir. Choć rzecz dzieje się w latach 60., to szczerze powiedziawszy akurat tego nie czuć.

„Gotham: Rok pierwszy” to pulpa, ale pulpa z pierwszej ligi. Coś, co (jak wspomniałem we wstępie) stanie się klasyką w uniwersum Mrocznego Rycerza i każdy miłośnik Batmana bankowo będzie chciał mieć ten komiks na półce. Fanów talentu Toma Kinga nie muszę zapewne do tego komiksu przekonywać. Na wszelki wypadek jednak podkreślam: to jedna z lepszych jego prac.

poniedziałek, 7 października 2024

Rządy X. Wolverine

 


Dopiero co skończyłem narzekać na odczuwalny spadek jakości w „Rządach X”, a tu dostaję w łapy spin-off tamtych wydarzeń skupiony na Wolverinie. Wiadomo, co by się w świecie Marvela nie działo, konieczna jest wręcz dygresja ukazująca równoległe poczynania Logana, choćby miał przez cztery zeszyty cisnąć kloca. Kura dalej znosi złote jaja, fani postaci dostają więcej włochatego gbura. Wilk syty i owca cała. Szkoda tylko, że tu, nawet bardziej niż w głównej serii X-Men, jedyneczka na grzebiecie jest ogromnie myląca.

Powtórzę kontekst przytoczony przy bardzo niedawnej recenzji „Rządów X” właśnie: Do całej mutanckiej sagi skupionej wokół utworzenia suwerennego państwa homo superior na wyspie Krakoa podchodzę z doskoku. „Rządy X. Wolverine” w pierwszym tomie… kontynuuje wątki z pierwszych siedmiu zeszytów runu Benjamina Percy’ego. Szpiegowskie kombinacje z CIA ciskają Wolverinem w kierunku aukcji, na której wystawiony zostaje jego dawny kumpel, Maverick. Eskaluje też konflikt z wampirami pragnącymi, zupełnie jak włodarzy Domu Pomysłów, wyciućkać juchę Logana do cna.

Ja śledzę mniej więcej główną linię fabularną drużyny Xaviera, poboczne trochę mniej. Dopiero po nadrobieniu braków wydarzenia przedstawione w tym tomie zaczęły się dla mnie trzymać kupy i teoretycznie jest to dokładnie to, czego można się spodziewać po superhero, ale z drugiej strony pierwsza część czegokolwiek powinna być moim skromnym zdaniem choćby odrobinę samowystarczalna. Fan Rosomaka, który sięgnie przypadkiem po akurat to wydanie, będzie bardzo empatyzował z samym Loganem tradycyjnie odczuwającym poważne luki w pamięci.

Jak jednak sprawdzają się te historie, gdy już wie się choćby kapkę, o co w nich chodzi? No tak bez szału, moi drodzy. Oczywiście dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. Wolverine jest smutny i zły na zmianę, czasem rzuci ponurym żartem, jest miejsce dla reszty rosomakowej rodzinki. Krew się leje stosunkowo często jak na trykociarski mainstream, akcja jest miła dla oka i nie nudzi. Masowe mordowanie wampirów również, jakimś cudem, w popkulturze się jeszcze całkowicie nie zestarzało. Totalny akcyjniak, z którego absolutnie nic nie wynika. Jedyną wyraźną wadą jest chyba chaotyczna momentami narracja, bo Percy lubi przesadnie skakać między wątkami.

Graficznie też bez szału w ogóle, ale w pierwszej połowie bardzo pozytywne wrażenie wywarła na mnie architektura kadrów. Rysunki skrobie tu dwóch artystów, więc to pewnie decyzja scenarzysty. Percy za fundament bierze prosty układ geometryczny zwykle ośmiu (czasem nawet szesnastu) prostokątów, a potem w zależności od potrzeb narracji wyskakuje z ich ram albo odpowiednio je łączy. Nic nowego, widzieliście takie triki milion razy, tu jest to zwyczajnie zrobione na tyle dobrze, że muszę pochwalić. Wyjątkowo ładnie wypada to w połączeniu z najbardziej stylizowaną w tym tomie kreską Adama Kuberta w zeszytach #9 i #10, które z kolorami nałożonymi przez Franka Martina wyglądają świetnie. Reszta jest w miarę, bywa gorzej.

No i po co to komu ostatecznie potrzebne? Komplecistom Wolverine’a może, jeśli jacykolwiek jeszcze przedstawiciele tego gatunku zostali w naszym kraju. Zdecydowanie zabierając się za tom numero uno „Rządów X. Wolverine” trzeba pamiętać, że za cholerę nie jest to pierwsza część czegokolwiek i znajomość poprzednich poczynań Logana przynajmniej w ramach „Świtu X” jest niezbędna do czerpania pełnej satysfakcji z lektury, a i wtedy prawdopodobnie nie wywali wam ona zwojów. Kura może i złote jaja znosi, ale pod skorupką często zbuki.

 

Autor: Rafał Piernikowski

Bajania. Willingham.

 


 Całkiem spory fart (bo decyzja wydawcy jest zbyt oczywistym wyjaśnieniem), że akurat przyszło mi wyrażać opinię o jednym z niewielu komiksów w uniwersum Śnienia, którego nie tworzył Neil Gaiman. Pozwoli to uniknąć nieprzyjemnych tematów i skupić się na zabawie w ślepy na prawdziwe problemy eskapizm. „Bajania” to zresztą przecież kwintesencja ucieczki od rzeczywistości, bo zbierają historie w świecie Sandmana napisane przez Billa Willinghama, ojca kultowych „Baśni”. Poziom dopasowania tych odrębnych realiów jest wręcz porażający, momentami może nawet za bardzo.

Dostajemy w ręce właściwie cztery tytuły, historii nieco więcej, bo zamykające album „Wszystko, co kiedykolwiek chcieliście wiedzieć o snach… ale baliście się zapytać!” same w sobie są zbiorem krótkich opowiastko-ciekawostek o… no widzicie sami tytuł. Poza tym w albumie znajdziecie szpiegowską przygodę dyniogłowego woźnego Śnienia i starcie potężnej wiedźmy z czworgiem zabiedzonych bóstw śmierci. Będziecie również mieli okazję spędzić jeden dzień roboczy z Dannym Nodem, prawdopodobnie najbardziej zarobionym asystentem bibliotecznym.

Od razu wyjaśnię zarzut zamykający pierwszy akapit, bo poza nim nie mam zbyt wiele powodów do narzekań. „Bajania” cuchną Willinghamem na kilometr, fanom klasycznych i głębokich smętów onirycznego mistycyzmu charakterystycznego dla Śnienia mogą wydać się zbyt luźne, ale też w sumie od razu grają otwarte karty. Może po postaciach można się zorientować, ale rzadko czuć tu tradycyjnego Morfeusza Gaimana (nawet w luźniejszych jego wersjach), a i w sumie od co poważniejszych „Baśni” lądujemy bardzo daleko. Willingham bawi się tu w cudzej piaskownicy i wychodzi mu to… całkiem nieźle.

Wszystko, może poza miejscami brutalną Teseliadą, to urocza zabawa, w ramach której autor ze Snów robi Baśniowców. Dyniogłowy udaje Bonda i samodzielnie prowadząc narrację, bawi własnym poziomem odrealnienia (w zależności od waszej interpretacji). Danny Nod, spacerujący w krótkich spodenkach i zbierający do wózeczka niezwrócone tomy, z jakiegoś powodu totalnie mnie przerażał, a króciutkie historyjki odpowiadające w niekoniecznie wyczerpujący sposób na najważniejsze pytania o snach służą za fajne, bardzo luźne zamknięcie „Bajań”. Bardzo fajny przykład miłego i stworzonego z fantazją komiksu, który absolutnie nikogo nie zachwyci, ale rozbawić może wielu.

Rzecz może też się podobać wizualnie. Zwykle biadolę straszliwie na tomy, w których ilość rysowników jest minimalnie mniejsza jedynie od liczby stron, ale tutaj to pasuje do założenia. Nie można też zbyt mocno narzekać, mając do czynienia z takimi talentami jak Paul Pope, Albert Monteys (mój faworyt) czy Niko Henrichon. Choć z tymi lepszymi spotykamy się tu jedynie na przestrzeni kilku stron, to i dłuższe fragmenty nie psują zabawy bazgrołami. Poziom przynajmniej porządnego amerykańskiego komiksiarstwa z końcówki lat 90. jest utrzymany po całości.

„Bajania” to ostatecznie moim zdaniem najprędzej opcja dla fanów „Baśni”, którzy chcieliby na chwilę odpocząć od okolic Baśniogrodu i zobaczyć, jak Bill Willingham bawi się w te same gry, co zwykle, ino na innym podwórku, innymi zabawkami. Tytuł urokliwy, niosący śladowe ilości ezoteryki Śnienia, ale nadrabiający braki w tej materii całkiem udanym humorem i ogromną dawką wyobraźni. Niby nic wyjątkowego, zawsze jednak lubię dostać okazję na spojrzenie na znane mi światy z innej perspektywy. Nawet jeśli jest to spojrzenie dosyć powierzchowne, to działa nieźle w rękach kumającego czaczę autora.

 

Autor: Rafał Piernkowski  

niedziela, 6 października 2024

XIII. Tom 1. Vance/Van Hamme

  


 

Gdy „XIII” wychodziło u nas po raz pierwszy, sądziłem naiwnie, że już wyrosłem z komiksów i ominęły mnie te albumy. Wydanie tej serii przez Egmont w tomach zbiorczych to dla mnie świetna okazja do odrobienia lekcji i nadrobienia klasyki.

Po pierwsze muszę zaznaczyć: lubię frankofońskie czytadła i to komiks ewidentnie pode mnie. Van Hamme się nie bał i zajebał pomysł, który znalazł w średnio udanej jego zdaniem książce „Tożsamość Bourne'a”. Odbił się od niego i poszybował znacznie dalej, rozbudowując i uatrakcyjniając historię, nie szukając przy tym prostych odpowiedzi. Warto dodać, że to Van Hamme na pełnej kurwie, jeszcze niewyeksploatowany, niewypalony i niewydrenowany przez komiksowy biznes. Możecie więc dość spokojnie sięgać po tę historię, bez strachu o niską jakość. Oczywiście na jakimś poziomie komiks ten się zestarzał, ale nie na tyle, żeby odradzać go czytelnikom mającym gdzieś historię komiksu a szukającym tylko rozrywki. To bardzo dobra, wciągająca robota, prócz dzieła Ludluma przywodząca na myśl genialnego (dalej nie znanego szerzej u nas) brytyjskiego, serialowego „Prisonera” (1967). Ważnym bohaterem tych komiksów, mimo iż tworzonych w Europie, jest Ameryka. Na kartach tej opowieści to kraj piękny, bogaty w zwalające z nóg krajobrazy. Jednak to w równej mierze miejsce ponure, pełne spisków i podejrzanych organizacji. Kraj, w którym w zamachu zabito prezydenta, w co wmieszany jest pozbawiony przez scenarzystę pamięci tytułowy bohater z wytatuowaną na ciele XIII. Następną inspiracją dla Van Hamme'a były łotrzykowskie historie w odcinkach pokroju „Hrabiego Monte Christo”. Warto też dodać, w jaki sposób jest budowana intryga. Rozwija się ona mianowicie na przestrzeni wielu odsłon, ale zawsze skonstruowana jest jak serial, w którym w każdym odcinku musi być klasyczna konstrukcja, a każdy tom to inna tematyka. Van Hamme i Vance stworzyli też całą gamę bardzo dobrze napisanych postaci drugoplanowych, co ma być wykorzystane w spin offach serii.

Uwielbiam kreskę Vance'a (bardzo lubię oldskulkową, marynistyczną serię „Bruce J. Hawker”). Mimo iż jest to bankowo stara szkoła, to obcuje się z jego rysunkami znakomicie i Ameryka zobrazowana przez genialnego Belga wygląda obłędnie. Czy to prowincja, czy metropolia, od pierwszych kadrów jesteśmy pewni, gdzie rozgrywa się akcja. Początkowo miało nie być wspomniane, w jakim kraju dzieje się „XIII”, ale Van Hamme szybko został przywrócony do pionu przez rysownika i jego decyzje, by rysować amerykańskich żołnierzy. Zresztą to, gdzie odbywa się akcja, było zbyt oczywiste na mydlenie czytelnikom oczu przez następne kilkanaście tomów. Vance rysuje tu rzecz odmienną od swoich marynistycznych komiksów, miał już jednak doświadczenie w seriach sensacyjnych tworzonych do spółki z Gregiem, więc pracując nad „XIII” poczuł się jak ryba w wodzie. Nawet nie ma co przyrównywać tego rysownika do (współpracującego również z Van Hammem) Grzegorza Rosińskiego, bo mimo iż obaj tworzą w podobnej estetyce, swoistym frankofońskim (o ile rysunek może być frankofoński) stylu zerowym, to w gruncie rzeczy są to odmienni autorzy. Owszem, obaj osiągnęli w swojej pracy level master, ale ich kariera poszła różnymi drogami, a sam Vance niekoniecznie został przypisany tylko do jednej serii.

Mimo iż od premiery pierwszego tomu minęło czterdzieści lat, „XIII” dalej czyta się bardzo dobrze. Przynajmniej miłośnikowi frankofonów, ale jak mówiłem, znaleźć tu coś powinni dla siebie również ludzie po prostu spragnieni dobrej, sensacyjnej historii. Choć są tu oczywiście zbyt długie dialogi i monologi czasem spowalniające fabułę, to biorąc pod uwagę warstwę psychologiczną, która jest dość istotna dla całej opowieści, nie ma tu błędów w sztuce. „XIII” po pierwszym tomie zbiorczym jawi się jako ciekawa seria i nie odmówię sobie przyjemności śledzenia jej dalej.

sobota, 5 października 2024

Rządy X. X-Men. Tom 1

 



Dla własnej wygody założę, że macie jakiś tam poziom wiedzy o X-Men i zacznę dyskusję od rzeczy dla was oczywistych, o ile oczywiście mam rację: Jonathan Hickman w 2019 roku uratował komiksy o mutantach. Stworzona przez niego saga wyspy Krakoa była na ustach wszystkich (o dziwo zwykle nie były to też usta pogrążone w grymasie niezadowolenia), więc nawet nie czytając tych zeszytów regularnie, mniej więcej wiedziałem, co się na tej egzotycznej, futurystycznej wyspie wyprawia. Przynajmniej do czasu.

Całkowicie zapomniałem, że prawie dokładnie dwa lata temu pisałem na Arkham o początku tej historii. „Ród X/Potęgi X” były dla mnie komiksem przełomowym, a przełomowość ta polegała głównie na zaskakującej jakości. Dawno nie recenzowałem komiksu o X-Men nie krztusząc się co drugie zdanie jakimś „niestety”, „rozczarowanie” albo „Claremont się w grobie przewraca”. Od tamtej pory zmieniło się sporo, ale na szczęście nie wszystko. Niezależnie imperium homo superior wyraźnie traci ciężko wypracowaną stabilność i niestety nie mówię tego jedynie w kontekście fabuły.

Na temat wad początku „Rządów X” nie trzeba się szczególnie rozpisywać. To niemalże exodus Hickmana, który przez uparcie rządzących w Marvelu nie mógł robić tego, co pozwoliło mu dwa lata wcześniej uratować im dupy, czyli zrywać ze status quo. Dostajemy garść teoretycznie nowych wątków, ale wszelka świeżość jest pozorna, reszta to wręcz odkopywanie trupów z mauzoleum mutanckich sztamp (z absolutnie nieangażującymi wycieczkami do Imperium Shi’ar na czele). Tomik zbiera zresztą wyraźnie odrębne opowieści, więc jeżeli coś mocniej was tu zainteresuje, to po bardzo krótkiej dawce satysfakcji będziecie musieli sięgnąć po również wielowątkową kontynuację albo, niestety, cofnąć się wręcz do poprzednich albumów. Ta jedyneczka na grzbiecie okładki jest wobec tego mocno myląca.

Same historie dowodzą jedynie tego, że grajdołek mutanckiego sukcesu trzyma się kupy głównie za sprawą Hickmana właśnie. Poza wspomnianą wyżej kosmiczną eskapadą to garść doskonale napisanych scenariuszy, nawet jeśli ich charakter i wektor potencjalnego rozwoju cuchną potencjalnym rozczarowaniem w najbliższej przyszłości. Pada interesująca zapowiedź heroicznego powrotu X-Men poprzez demokratyczne głosowanie społeczności Krakoa, sama wyspa dowodzi fałszu w stwierdzeniu „stara miłość nie rdzewieje” poprzez chłodne stosunki ze swoją byłą… wyspą również. Najlepszy jest zdecydowanie fragment o wyprawie do futurystycznej Krypty, w której czas płynie inaczej, a zaawansowana społeczność post-ludzi (hodowanych w jajcach aż proszących się o pozew od sióstr Wachowskich) zagraża całemu światu. Absurd, ale działa doskonale dzięki narracyjnym decyzjom autora, sami zobaczycie. Może.

Nie do końca bowiem mogę szczerze wam polecić brnięcie dalej w tę serię. Nawet nie chce mi się gadać za długo o stronie graficznej w tym przypadku. Artystycznie znowu skaczemy z kwiatka na kwiatek. Fakt, jest to zwykle flora bardzo urodziwa, kolorowa i estetyczna, może poza robotą Bretta Bootha, który wyraźnie utknął w latach 90. pod względem przegiętego anatomicznie prężenia muskułów. Ładne rysunki i miłe kolorki nie zmienią jednak przykrej prawdy: czuć tu łabędzi śpiew ekipy kreatywnej odpowiedzialnej za jeden z największych powrotów w historii trykociarstwa, choć prawdziwy ostatni spazm jakości dadzą nam tu Kieron GIllen i Al Ewing jakiś rok później, ale o tym może innym razem. Na razie Claremont może się w grobie nie przewraca, jakieś tam drgania gleby ja jednak czuje.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

wtorek, 1 października 2024

Wojownicze Żółwie Ninja: Ostatni Ronin. Kevin B. Eastman

 


 

 Stuknęła mi w tym roku czterdziestka. Tak się składa, że jest to też okrągła rocznica pojawienia się w świecie popkultury zjawiska znanego jako Wojownicze Żółwie Ninja. Jak każdy z mojego pokolenia dorastałem z Żółwiami i jestem dość skrzywiony jeśli chodzi o tę markę: najchętniej spałbym dalej w pościeli z czwórką zielonych zamaskowanych mutantów i zbierał figurki z tymi postaciami (na półce mam tylko Caseya Jonesa). Niemniej jestem wybredny w kwestii opowieści o tych stworzeniach. Miałem bowiem to szczęście, że w dzieciństwie wpadły mi w ręce pierwsze zeszyty serii o słynnych mutantach, więc oryginalną wizję Kevina Eastmana i Petera Lairda cenię najbardziej. Nic jej nie przebije.

Do tej pory Żółwie nie miały u nas szczęścia do wydawców. Okropne Fantasmagorie odeszły z hukiem, zostawiając nas po zaledwie jednym tomie wydania zbiorczego oryginalnych zeszytów. Amber wydaje jakieś strasznie cienkie albumiki w twardej oprawie i za chuj nigdy nie skończy tej serii (chyba udało im się domknąć pierwszy story arc, co na tego wydawcę jest nie lada sukcesem). Żółwie najlepiej radzą sobie pod okiem Krzysztofa Ostrowskiego, który wcześniej pracował w Non Stop Comics, a teraz rozkręcił znakomita, autorską oficynę Nagle! Comics. Dobór tytułów jest godny pochwały. W tym pierwszym wydawnictwie dostaliśmy od niego najpierw kultowy „Bodycount” z rysunkami Bisleya* a teraz wypuszczono „Ostatniego Ronina”, przebój rynku zachodniego, który aż prosił się o Polską edycję.

Dla mnie ten komiks to był pewniak, nawet jeśli – co niektórzy mu zarzucają – jest tylko czytadłem, to moim zdaniem jest czytadłem z duszą, wiernym oryginalnym opowieściom o mutantach. To nie jest kolorowy komiksior dla dzieciaków, tylko wizja mroczniejsza, mocno grzebiąca w japońskich korzeniach pomysłu na Żółwie Ninja, stworzona zresztą pod okiem jednego z ojców Żółwi, Kevina Eastmana. To historia o przyjaźni, poczuciu obowiązku i honorze, o walce dwóch zwaśnionych od pokoleń rodów. Co prawda chciałbym, żeby Eastman sam narysował ten komiks (to jeden z moich ulubionych grafików ever, dla mnie ikoniczna postać), ale tak dobrze nie ma. Rysunkami zajął się kto inny, na szczęście jest tu kilka wstawek i okładki(w galerii) spod ręki mistrza. Graficznie ogólnie jest jednak przyzwoicie i rysunki świetnie pasują do napompowanej akcją fabuły, będącej ekwiwalentem staroszkolnego kina kopanego ubranego dodatkowo w dystopijne szaty. Duch lat 80. jest dość mocno obecny w scenariuszu, inaczej być nie mogło, wszak mamy do czynienia z czymś, co w nazwie ma „Ninja”, a wtedy Japońscy skrytobójcy byli na totalnym topie.

Skoro jesteśmy przy korzeniach Żółwi, to trzeba przyznać też, że czuć tu wpływy tego, co z japońskimi klimatami robił Frank Miller i co również było jedną z głównych inspiracji dla stworzenia tej marki. Znajdziemy tu nie tylko wpływy jego „Daredevila”, ale też (czekam na wznowienie tego komiksu) słynnego „Ronina”. Autorzy nowej odsłony marki (bo to już swoiste osobne uniwersum) trafili w czuły punkt większości komiksiarzy wychowanych na żółwich mutantach i nikt z nich nie powinien przejść obok tego tytułu obojętnie. Bo nawet jeśli są tu jakieś zgrzyty, to czyta się to wszystko bardzo dobrze i trudno określić to, co dostaliśmy inaczej niż jako sprawne rzemiosło, zarówno od strony graficznej jak i fabularnej. Mnie osobiście nic więcej do szczęścia nie trzeba.

„Ostatni Ronin” pojawia się na naszym rynku z reputacją hitu, ale też jako komiks uważany za średni. Choć nie będę z tym polemizował, to nawet warstwa psychologiczna jest całkiem ok, a sceny walk są dynamiczne i przemawiają do mnie. Że nie jest to dzieło pokroju Alana Moore'a to chyba jasne i dopóki Żółwie nie trafią na jakiegoś geniusza, który by je porządnie napisał (Jason Aaron mógłby coś fajnego zrobić, ale znając jego zamiłowanie do chałtur jest to marzenie ściętej głowy) nie możemy liczyć na nic więcej niż przyzwoitą, komercyjną historię. A taką zdecydowanie jest „Ostatni Ronin”. Czekam na następne komiksy z Żółwiami i dziękuję bardzo wydawcy za sięgnięcie po ten album. To dobra rzecz i mokry sen małego Krzysia Rysia.

PS Swoją drogą, nie wiem czy wiece, ale były plany, by film o Żółwiach zrobił sam Daren Aranofsky. Nie jestem jego fanem (ok, kocham „Wrestlera”), myślę jednak, że gdyby właśnie on zrobił film 'Rated R' o początkach czwórki mutantów, to dostalibyśmy coś naprawdę wybitnego. Czego sobie i Wam z całego serca życzę.

*Swój egzemplarz dałem komuś w prezencie, a teraz się wyprzedał – kupię chętnie ten albumik za rozsądną cenę, jeśli ktoś z Was chciałby się go pozbyć.