Był taki pasek „Fistaszków”, na którym Linus stwierdzał dosadnie: „Wszystkiego, co wiem, nauczyłem się z telewizji!”. Mam podobnie, tylko z racji wiadomych zainteresowań wiedzę o historii i świecie czerpię z komiksów. Czytałem recenzję Kuby, opublikowaną na tymże blogu, którą popełnił kilka tygodni temu i chyba jednak inaczej widzę ten komiks, ale po kolei.
Powieść graficzna podejmuje już niemal wszelkie tematy. Od komiksów opowiadających o bezdomności, chorobach psychicznych, masturbacji, o pracy na saksach, po te traktujące o podróżach w różne zakątki świata. Mało mnie więc dziwi, że w końcu ktoś zdecydował się opowiedzieć o tak przyprawiającym dziś o ciarki na plecach temacie jak powstanie bomby atomowej.
Powiem szczerze – nigdy nie sięgnąłbym po książkę o bombie atomowej. Nie interesuje mnie literatura popularno-naukowa, a po komiks i owszem, sięgnąłem i lektura była bardzo satysfakcjonująca. Nie widziałem też filmu Nolana, nie jestem jego fanem, a na pewno nie jestem fanem atomówki, mimo iż urodziłem się w rocznicę zrzucenia bomby na Nagasaki (sic!). Mam trochę wyjebane, a trochę się boję dziś tego tematu ze względu na aktualne groźby Rosji. Komiks to co innego, bo to wszak moja dziedzina. Dzieło trójki autorów sprawdza się idealnie jako bryk z historii. Być może brak mu trochę emocjonalności, ale jej nie oczekiwalibyśmy od książki popularno-naukowej, a z tej parafii jest to wszak publikacja. Dramaturgia buduje się tu sama, gdy autorzy przedstawiają fakty, jeden po drugim. Dowiedziałem się z tego komiksu wszystkiego, co chciałem wiedzieć, a nawet rzeczy, których wiedzieć nie musiałem (na przykład ile kochanek miał Oppenheimer) i uważam czas spędzony z tym opasłym albumem za bardzo udany. Rzecz jest cegłówką, którą da się zabić, ale mimo objętości czyta się ją dość łatwo. Nie jesteśmy przytłoczeni ogromem tekstu, bo wszystko jest idealnie wyważone. Może nawet za bardzo komiksowe? Ale dziś postacie jak Hitler i Stalin, a nawet ten Oppenheimer czy Einstein, wydają się bohaterami rodem z komiksu: przerysowanymi i ikonicznymi. Wiem, nieładnie tak mówić, bo zagrożenie jest całkiem realne, ale Putin też zdaje mi się dziś iście Bondowskim, pulpowym łotrem. Od komiksowości nawet w realu dziś nie ma więc ucieczki.
Co ciekawe, warstwa graficzna zdaje się wtórować mojej tezie. To rzecz ani trochę nie przypominająca ani typowej Eisnerowskiej powieści graficznej, ani frankofona. To produkt w warstwie graficznej i narracyjnej najbardziej zbliżony do amerykańskiego mainstreamu, tyle że podanego w czerni i bieli. Kompozycje plansz sprawiają wrażenie dzieła tego typu z lat 90. i nie chodzi mi o to, że są przestarzałe, a o odwagę przy ich komponowaniu. Można to uznać za plus, ale też i za minus. Moim zdaniem wyszło dobrze.
Nie uważam zazwyczaj, żeby szeroki target był plusem, wolę rzeczy adresowane do konkretnego odbiorcy, ale w przypadku publikacji popularno-naukowej uniwersalność przekazu to plus. Mamy więc do czynienia z pozycją, którą mogą przeczytać wszyscy. Zarówno fani trykotów powinni odnaleźć tu znajome warsztatowo tropy i nie zrażą ich one przy lekturze, a i miłośnicy powieści graficznych chętnie postawią tę cegłę na półce. Tak, to bryk, niejako uproszczona opowieść, ale swoją funkcję spełnia wzorcowo. Nie sądzę jednak, że kiedykolwiek wyruszę z autorami „Bomby” ponownie w tę podróż, traktujcie więc ten komiks jako jednorazową przygodę. No ale mało kto w dzisiejszym zalewie nowości sięga drugi raz po tę samą pozycję.