niedziela, 30 marca 2025

Internet Crusander. George Wylesol.

 


Nic mnie tak nie cieszy w całej tej „zabawie” z komiksami, jak chwile zaskoczenia - bez względu na to czy chodzi o tematykę, czy nietypowe rozwiązania formalne. Moment zdziwienia, obserwacja przekraczania kolejnych granic i łamania dawno utartych schematów, to te czytelnicze doświadczenia, dzięki którym ciągle mam ochotę na poszukiwanie skarbów wśród coraz większej ilości tytułów, jakie co roku dostarczają nam wydawcy. Wydaje się, że prace „George’a Wylesola” mają właśnie ten istotny czynnik, który sprawia, że na tle konkurencji są czymś wyjątkowym

Nastolatek szuka w sieci fotek z „gorącymi dziewczynami”, a przy okazji trafia na stronę wyznawców tajemniczego kościoła „Church of Holy Light”. Jak się okazuje jest to sekta satanistyczna zbudowana przez nijakiego Jeffersona E Pleasanta, który na początku lat 90. doznał objawienia i dostał od Szatana zadanie, by dokonać „oczyszczenia” świata. Bestia chce rewanżu na Bogu, który wieki temu ją usidlił, ale w tym celu potrzebuje swojej armii. Zbudowanie jej to właśnie zadanie Jeffersona…

Mało oryginalne? To wyobraźcie sobie, że pewnego dnia pisze do was maila sam Bóg i oświadcza, że Szatan zdołał dokonać trasfiguracji w informatyczny kod i obecnie działa jako wirus, próbujący zainfekować jak najwięcej osób poprzez komputery osobiste. Na szczęście wy nie jesteście zainfekowani (prawdopodobnie dzięki zabezpieczeniom związanymi z kontrolą rodzicielską, możliwą do konfiguracji w ustawieniach systemu). Bóg stworzył również grę (klasyczny FPS w klimacie „Dooma”), która umożliwi przedostanie się do kolejnych kręgów piekła i pokonanie Szatana. Śledzenie rozgrywki zdominuje większą część omawianego komiksu.

Wylesol rezygnuje z klasycznego kadrowania i dialogów w dymkach na rzecz całostronicowych obrazów zaprojektowanych w taki sposób, by jak najlepiej odtwarzały pulpit komputera osobistego we wczesnej fazie rozwoju Internetu z początku XXI w. Właściwie cała fabuła „Internet Crusader” opata jest na śledzeniu ekranu komputera przed którym siedzi 12-latek. To, co wiemy o kolejnych wydarzeniach, relacjach między bohaterami i świecie zewnętrznym, wynika z zawartości komunikatorów, treści wiadomości mailowych czy pojawiających się informacjach na stronach www. Kolejne panele zaprojektowano tak, że zawarte w nich informacje (od reklam, po treści komunikatów przeglądarkowych i systemowych) stanowią swoiste didaskalia, tworzące tło fabularne, ale generujące również spore napięcie. Jednocześnie autor próbuje uwiarygodnić całość poprzez mowę potoczną dzieciaków, stosując skróty charakterystyczne dla komunikacji internetowej, jak również przypominając czytelnikowi jak wyglądała sieć ponad dwie dekady temu. Pełno tu spamu, linków, wyskakujących ostrzeżeń, zachęt do kliknięcia i pobrania treści, okienek z błędami, których nie można zamknąć, a nawet komunikatów z BIOSa. O czasie opisywanych wydarzeń można wnioskować ze szczątkowych informacji zawartych w różnych miejscach (np. w pewnym momencie bohater wspomina film „Matrix)

Ten sieciowy śmietnik z jednej strony prowadzi czytelnika przez historię, która jest odzwierciedleniem czasów nadmiaru i sieciowego postmodernizmu z mnóstwem bodźców, jakimi atakowani jesteśmy już ponad 20 lat, z drugiej buduje atmosferę zagrożenia wzmocnioną personifikacją wirusa, przedstawianego w postaci demona. Mroczne elementy sąsiadują ze swoistą nostalgią związaną z czasami, gdy Internet był jeszcze czymś świeżym i kompletnie nieprzewidywalnym. Całość wychodzi poza formalny eksperyment, budując niepokojącą fabułę okraszoną refleksją na temat współczesności. 

 

Autor: Przemysław Skoczyński


czwartek, 13 marca 2025

Petar & Liza. Sekulic-Struja

 

Debiut na Arkham. Na adapterach Przemek Skoczyński. Przywitajcie go ciepło, bo mało kto z taką pasją dziś pisze o komiksach.
 

 
 
Petar zostaje zwolniony ze służby w jugosłowiańskiej armii i wraca do rodzinnego miasta… W zasadzie można było poprowadzić tę historię na milion sposobów, by nadać jej pozornej atrakcyjności, ale Miroslav Sukulic-Struja nie chce stosować tanich chwytów i grać efektownymi rozwiązaniami fabularnymi. „Petar & Liza” to nieśpiesznie rozwijająca się obyczajówka, w której sposób opowiadania i obrazowania góruje nad samą historią. Petar jest poetą i pisarzem, nie potrafiącym skończyć tworzonej książki. Człowiekiem z jednej strony nadwrażliwym, z drugiej nie do końca dającym się zgłębić zarówno pozostałym uczestnikom historii, jak i czytelnikom.
 
Ta postać implikuje styl całości. Wiele dialogów czy komentarzy ma swoją proweniencję w poezji, im dalej w głąb, tym więcej onirycznych scen doświadczamy i coraz częściej nie wiemy czy to nadal rzeczywistość czy wynik rojeń bohatera. Czasem źródłem niepewności jest komentarz Petara, czasem jego rozmowa z innymi uczestnikami, choć prawdopodobnie to tylko jego postrzeganie rozmów, a nie ich prawdziwy charakter. Trudno wierzyć wypowiadanym przez niego kwestiom, zresztą także jemu zdarza się sugerować nieufność wobec tego co mówi, choćby wtedy, gdy komentując pewne zdarzenie dziejące się na oczach ukochanej, wypowiada kwestię: „z nieznanego powodu Liza nie widziała tej sceny”. Są również retrospekcje z dzieciństwa, niejasne reminiscencje czy skojarzenia. Dochodzą komentarze osób trzecich, które go na swojej drodze spotkały - najbardziej wiarygodne źródła w tej relacji
 
Sekulic-Struja jest świetnym obserwatorem. Sceny, w których pokazuje przedziały w wagonach pociągu, robią ogromne wrażenie. Przedstawione miasto pełne jest szczegółów, szarości, beznadziei i zniszczeń. To jest miasto, które widz czuje i słyszy również dlatego, że autor ma świetne ucho do dialogów. Sposób, w jaki komiks zobrazowano, musi robić wrażenie. Przywiązanie do szczegółu, a z drugiej strony swoisty prymitywizm, przybliżają całość do sztuki naiwnej. Trudno nie zauważyć jak kapitalnie autor gra kolorami, a końcowe wrażenie potęguje częste zagęszczanie kadrów – na poszczególnych stronach momentami naprawdę sporo się dzieje, mimo, że same kadry wydają się dosyć statyczne.
 
„Petara & Lizę” odbieram jak znany wszystkim dziwny stan drzemania, moment, w którym sen przenika do rzeczywistości. To jednocześnie powieść o człowieku „opętanym przez powieść”, której nigdy nie skończył, o powrocie do życia po wojennej traumie, o stopniowym schodzeniu do dołka, z którego praktycznie nie da się już wyjść, a także o zmieniającym się i definiującym na nowo mieście. Ostatnia (bardzo symboliczna) scena również nie daje odpowiedzi czy to jeszcze prawdziwe życie czy już tylko wynik wyobrażeń pogrążonego w szaleństwie poety. Poety o oczach kogoś, kto „jeszcze się nie obudził, ale już nie śni”
 
Autor: Przemysław Skoczyński

niedziela, 9 marca 2025

Pingwin. Długa droga do domu. Tom 1. Tom King.

 

 

Najważniejszą rzeczą, jaką zjebałem jako kolekcjoner/fan Batmana, jest olanie runu Snydera. Wypadłem przez to całkowicie z obiegu. Nie byłem nigdy jego fanem i nie mogłem się spodziewać, że dostanie Nietoperza w swoje łapy na tyle lat. Później – po dobrej dekadzie – przyszedł interesujący mnie już bardziej Tom King, który też spędził z serią sporo czasu. Mam początek jego runu, ale już się mocniej w niego nie wkręciłem. Kilka miesięcy temu pisałem o serialowym „Pingwinie” jako czymś, co w komiksach mógłby napisać Ed Brubaker. Jak się okazuje, szefostwo DC myślało podobnie, gdy wydawało tę mini-serię. Zamiast Bru postanowiło jednak posadzić na stołku scenarzysty wspomnianego wcześniej Toma Kinga.


W nowym komiksie o Pingwinie dostajemy więc gęstą literacko narrację (czytałem to dość długo), opowiadającą w pierwszej części o powrocie stareńkiego już Oswalda do Gotham. Prócz solidnie odbębnionej wierszówki rzecz nieco zawodzi, na pewno nie jest zła, ale nie dorasta do swojego serialowego odpowiednika. Owszem, historia nie szoruje o dno, jest przyzwoita. Na poziomie psychologicznym czy emocjonalnym nie robi jednak takiego wrażenia jak serial z Farellem. W dalszej części cofamy się w czasie (na raptem dwa zeszyty) i dostajemy opowieść o początkach naszego nowego ulubionego batmańskiego złola. Widać wtedy, że King czekał tylko na tę chwilę, bo w tym fragmencie pokazuje rogi i udowadnia, jak dobrym posunięciem było wybranie go na scenarzystę „Pingwina”. Od strony rzemiosła to typowo noirowa narracja, przez co King na dobre już dołącza do mistrzów komiksu robiących najczęściej z wszystkiego, czego się dotkną czarny kryminał. Dobrze to czy źle, to już nie mnie sądzić. Niemniej podkreślę: coraz mniej tu Moore'a, coraz więcej neo-noir. King oczywiście zostawia na tym swój znak wodny. Bo to nie miał być napakowany akcją komiks dla nastolatków tylko solidny dramat, powieść graficzna o wzlocie i (strzelam, bo drugiego tomu jeszcze nie czytałem) upadku jednego z najważniejszych złoli Gotham. Liczę też, że w drugim tomie King podtrzyma zwyżkującą tendencję i jeśli w ogóle polecam Wam ten komiks, to jednak nieco na kredyt. Na finiszu autor pokazuje bowiem potencjał na coś lepszego niż to, co dostaliśmy w pierwszych zeszytach.


Rysunkowo komiksowy „Pingwin” raczej nikogo o szybsze bicie sercanie przyprawi. Trudno tu szukać ponadprzeciętnych elementów, ale oczywiście z narracją obrazem i rysunkami jest wszystko w porządku. Trudno mi powiedzieć, czy coś bym w nim zmieniał, a to dlatego, że grafika jest nienachalna po to by czytelnik skupił się na historii. Wiadomix, gdyby narysował to jakiś mistrz, to bym chwalił, ale w gruncie rzeczy przechuj na ołówkach nie jest tu potrzebny.


Generalnie zrobienie z Kinga scenarzysty „Pingwina” wydaje się świetnym posunięciem. W rezultacie jednak dostajemy produkt nierówny, tylko momentami będący tym, czego oczekiwałem po seansie serialu. Wiadomo nie od dziś, że filmowe wizje Batłomieja wpływają na komiksy z jego uniwersum. Nie uważam tego za coś dobrego, ale tym razem serialowa wersja zdecydowanie przerosła komiksową.

Batman: Łowy. Paul Gulacy/Douglas Moench


 


Dostało się u nas temu komiksowi od recenzentów, nie tylko za fabułę, ale też za grafiki. „Batman: Łowy”, to już pozycja wiekowa, pamiętająca piękne choć też specyficzne lata 90. Na tle innych tytułów z tego okresu album nie wypada tragicznie. Owszem, pamiętam dobrze, że sam swego czasu zjebałem „Batman: Epidemia”, tam jednak faktycznie moim zdaniem dział się niekontrolowany syf i grafomania, komiks nie przetrwał próby czasu. Z „Łowami” jest moim zdaniem inaczej. Jasne, trzeba pamiętać, że to rzecz przynależna swoim czasom, pulpa z lat 90., ale moim zdaniem zabawa nie do końca jest przez autorów spartolona. Jest dużo czytania, bo narracja (szczególnie w pierwszej historii) jest gęsta? Tak, musicie być na to przygotowani. Co poza tym zarzucić można temu komiksowi?



Opowieści duetu Paul Gulacy i Douglas Moench oraz dwóch kolorystów i inkerów (co znacząco wpływa na styl i odróżnia pierwszą cześć komiksu od drugiej), to historia o starciu Batłomieja z doktorem Hugo Strangem. Psychologiczna warstwa jest więc tu rozbudowana, bo antagonista będący psychiatrą ma obsesję punkcie Nietoperza i grzebie w psychice naszej ulubionej postaci. Czy autorzy robią to dobrze? Cóż, to zależy od tego, czego oczekujecie. Mnie przede wszystkim urzeka pomysł osadzenia historii w początkach działalności Nietoperza i uniknięcie przywoływania tony niepotrzebnych postaci z Bat-familii. Nie ma tu Robina, Bat-winga, Bat-kurwa-psa. Jest za to samotny mściciel i wiwisekcja (może nieco nieporadna, ale przy samym zamyśle to dobry pomysł) osoby Mrocznego Rycerza. W drugiej odsłonie dostajemy też znakomity portret Stracha na Wróble. Według mnie, wszystko to działa prawidłowo i zaserwowano nam przyzwoitą, nadającą się do czytania historię. Nie zgodzę się z tym, że warstwa literacka jest aż tak zła czy śmieszna. Owszem, to pulpa, ale ja przyjmuję ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jasne, to nie jakość „Roku pierwszego” Millera, czy „Długiego Halloween”. „Łowy” to produkt drugiej kategorii, nie spadają jednak poniżej tego drugoligowego poziomu.



Paul Gulacy i Douglas Moench kiedyś nie byli moimi ulubieńcami. Znałem bowiem wcześniej ich prace z hiciora „Batman vs. Predator II” i szczerze powiedziawszy, było to dużo słabsze od pierwszej odsłony komiksu o walce Predka z Batłomiejem spreparowanej przez Gibbonsa i Kuberta. Jr. Dziś – na spokojnie, w oderwaniu do tamtego komiksu – oceniam ich pracę na dobry z plusem. To najzwyczajniej mój Mroczny Rycerz, z ukochanych lat 90. „Łowy” co prawda nie należą do kanonu i nie jest to rzecz, która pojawi się w bat-topkach, ale osobiście nie wylewałbym dziecka z kąpielą.