piątek, 25 lutego 2011

"W ciemność" Cormac McCarthy

Książkę do recenzji podesłało Wydawnictwo Literackie. Bardzo dziękuję.



Poprzednim razem (klik) stwierdziłem, że bardzo trudno pisać o prozie McCarhy'ego. Nie zmieniłem zdania. Pisanie o niej jest nie tyle trudne, co całkowicie bezcelowe. No ale znowu spróbuję...

To chronologicznie druga książka McCarhy'ego, tak się składa, że to również druga jego autorstwa, którą dane mi było przeczytać. Tradycyjnie już, zacznę od karkołomnej metafory: jeśli miałbym porównać te książki do malarstwa, to Strażnika Sadu nazwałbym zbiorem pejzaży, a W ciemność zbiorem portretów. To proza oparta na ludziach, tkana z ich płaczu, a nie z zawodzenia wilków i krzyków lelków kozodojów. Oparta na domokrążcach, wisielcach i bimbrownikach, malowanych na tle prowincjonalnych małych sklepów, drewnianych kościołków i cmentarzy.

Strona warsztatowa też wypada inaczej - wyraźnie widać nie tylko przeniesienie środka ciężkości, ale też zmianę stylu. Niekoniecznie nazwałbym dziś tę zmianę ewolucją, bo według mnie nie jest to zmiana na lepsze. Mimo tego, że jego proza kondensuje się i - być może - staje się bardziej przystępna, to niestety mniej jest w niej poezji, mniej metafizyki. Co prawda zdarzają się takie akapity:

Zaczęła cicho płakać, ukrywając twarz w dłoniach. Druciarz jeszcze długo słyszał jej płacz na drodze. Słyszał go daleko, niosący się ponad zimnymi, ale parującymi jesiennymi polami, a naczynia pobrzękiwały w ciemności jak boje jakiegoś mrocznego, jałowego wybrzeża i słyszał, jak jej szloch stopniowo cichnie, by wreszcie całkiem zamilknąć, niczym krzyk ptaków morskich w ogromnej, słonej, czarnej samotności, której strzegą.

...ale gdy Strażnik budowany był niemal tylko i wyłącznie z prozy tego sortu, to tym razem jest to używane rzadko. Fakt, umiarkowane stosowanie tak efektownych zdań pełni pewną funkcję dramaturgiczną, ale gdybym chciał coś zacytować ze Strażnika, to pewnie nie mógłbym się zdecydować i przysłowiowo "musiałbym przepisać całą książkę"*. Co ważne, ta kondensacja zbliża McCarthy'ego do tego, co kojarzę z pojęciem "literatura amerykańska". I tutaj chciałbym wszystkich niedowiarków kręcących nosem i znających tylko późniejsze książki Cormaca, nakłonić do sięgnięcia po jego debiut - bo zdaje mi się, że jeśli idzie o styl, to nie do końca rzecz, którą skojarzycie z jego powieściami. Mnie osobiście, mimo tego, że W Ciemność się podobało, to z czystym sumieniem polecić mógłbym ją jedynie w tandemie ze Strażnikiem sadu.

Wartości prozy McCarthy'ego nie sprowadzałbym do funkcji czysto interpretacyjnych - bo nie w tym tkwi jej siła - ale już od samego początku trudno jest nie dostrzec wątków biblijnych obecnych w tej powieści. Niestety, w literaturze (i nie tylko) cytat, parafraza mocno już spowszedniały i, patrząc z dzisiejszej perspektywy, wszystkie odniesienia jakie tu znalazłem - prócz mocnej puenty - zdają się być dość trywialne. Problem tkwi też w tym, że W ciemność stara się być rzeczą głębszą , celującą wyżej, niż sugerowana na rewersie okładki "mroczna baśń." Książka ma co prawda dużo wspólnego z Nocą Myśliwego, ale nie jest aż tak fantastyczna czy bajkowa, więc mniej można wg mnie tym topornym alegoriom wybaczyć. W każdym razie, jeśli W ciemność jest mroczną baśnią, to życie większości z nas musiałoby być mroczną baśnią... a ta nazwa, jakkolwiek poetycka, to do tego bagna - w którym wszyscy się taplamy - raczej mi nie pasuje.


*Nie zawsze jest to oczywiście zaletą, ale umówmy się, że w przypadku mocno pretekstowej fabularnie prozy Cormaca tak jest.


Mam wydanie miękkookładkowe ( jest też wersja HC), ale jak najbardziej wszystko z nim OK. Swoją drogą - okładki, które są wizytówką tej serii - projektu Michała Karcza, ważam za znakomite. Oszczędna, spójna stylistyka świetnie podkreśla atmosferę prozy McCarthy'ego. Zastanawia mnie, czy zmieniająca się tonacja kolorystyczna ma jakiś zamysł. Ale o tym przekonam się dopiero, gdy na półce będą stały wszystkie książki McCarthy'ego. Czego sobie i Wam życzę... Przekład? Na medal. Literówek nie ma. Brawo.



niedziela, 20 lutego 2011

Iceage - New Brigade

Mała reklama. Jutrzejsza piosenka z Songs for Lovers and Gangsrers.




Iceage to kilku łebków (naprawdę! patrzcie na video) z Kopenhagi, którzy grają niesamowicie energetyczną, postpunkową muzę. Powinniście koniecznie ich sprawdzić. Ich płyta niedługo ukaże się nakładem Dais Records.

Tutaj można robic preorder: klik

sobota, 12 lutego 2011

Bionulor - Sacred Mushroom Chant (2011)



Za udostępnienie płyty do recenzji dziękuję Wrotycz Records i Bionulor.



Zacznijmy od tego, że Pan Banaszczyk ma na swój projekt znakomity pomysł. Metoda, którą nazywa 100% recycling - polegająca na obróbce i diametralnemu przekształcaniu wybranych fragmentów nagrań - może nazywa się gupio, ale sprawdza się znakomicie. Poprzednio użył skrawków muzyki dawnej, tym razem wykorzystał ludzkie głosy. Na warsztat poszły między innymi: szamańska pieśń i słowa wypowiadane przez stąpającego po Księżycu Neila Armstronga.

To, że ów materiał trafia w nasze ręce firmowany jako no.2, działa zdecydowanie na jego korzyść. Pierwsza płyta mimo tego, że była ciekawa, awangardowa i opatrzona intrygującym, ambitnym konceptem - to jednocześnie była na tyle przystępna, że mogła być wsadzona do wora z "ładnym ambientem" czy innym snobistycznym muzakiem. Gdyby Banaszczyk nie wyrobił sobie odpowiedniej marki poprzednim albumem, niewielu słuchaczy poświęciłoby tej płycie tyle czasu, na ile zasłużyła bo - jak to metalowo i groźnie by to nie zabrzmiało - tym razem Bionulor nie bierze jeńców. O ile debiut dawał mu szansę na ogólny poklask, to tym materiałem zamyka się w elektroakustycznym gettcie.

To muzyka przede wszystkim może ostatecznie nie trudniejsza, ale żądająca od słuchacza całkowitej uwagi i - podobnie jak wspomniane w tytule grzyby halucynogenne - wtajemniczenia i szacunku. Mam też wrażenie, że poprzez wykorzystanie nagrań ludzkiego głosu (raczej nieprzypadkowych, bo każde z nich przynależy do innego kręgu kulturowego) Banaszczyk próbuje nam coś konkretnego opowiedzieć o człowieku, istocie jego uduchowienia i cywilizacjach, kulturach przez niego stworzonych. Jeśli miałbym Mushroom do czegoś porównywać, to byłby to lubiany przez twórcę Coil (Time Machines), no i Aube - z którym związki zostały na tej płycie zdecydowanie uwypuklone ( może mam takie wrażenie ze względu na to, że z muzyką Aube osłuchałem się bardziej już po banaszczykowym debiucie). Na szczęście Pan Banaszczyk to na tyle świadome stworzenie, że udaje mu się utrzymać autonomię i po raz kolejny uniknąć w swojej muzyce efektu klonowania.

Nieliczne recenzje, które można znaleźć w internecie, nie są zbyt entuzjastyczne. Rozumiem te stanowiska, ale nie do końca się z nimi zgadzam. Już podczas słuchania poprzedniej pracy Bionulor miałem wrażenie, że niektóre dźwięki nie są "tam, gdzie powinny być", ale ja osobiście uznaję to za całkowicie pożądany efekt uboczny. Nie uważam, żeby ta muzyka była - w złym tego słowa znaczeniu - nieoszlifowana. A jeśli nawet, to w takim sensie, jak nieoszlifowane jest - ostatnio często słuchane przeze mnie - Nachtstucke Asmusa Tietchensa. Natomiast zarzucanie końcówce płyty fruityloopowego szpanerstwa nie wydaje mi się zasadne. Przynajmniej mnie to nie razi. Agresywne wybudzenie słuchacza zdaje się całkowicie świadomym, prostym i czytelnym zabiegiem.

Pierwsze Bionulor było dla mnie najciekawszą płytą na naszym podwórku od czasów Trenów Jacaszka, więc nie ukrywam, że wobec Sacred Mushroom Chant miałem duże oczekiwania. Mimo tego, że dostałem coś innego niż się spodziewałem, to na poziomie artystycznym jestem zaspokojony. Chociaż rok dopiero co się zaczął, to na pewno jedna z ciekawszych polskich płyt 2011.

Próbka

(myspace)

Kup/Buy:

Allegro

(Można nabyć również pierwszą płytę - polecam!)

Wrotycz

(A tu można kupić bezpośrednio od wydawcy - bardzo fajne distro . Również polecam!)

piątek, 4 lutego 2011

Pinokio - Winshluss (and Co.)

Komiks do recenzji podesłała Kultura Gniewu. Wielkie dzięki!


Pamiętam jak dziś... Z pierwszą komiksową profanacją Pinokia zetknąłem się w dzieciństwie, oglądając "kultowy" program WC Kwadrans. "Pan" Cejrowski pokazywał tam rysunek (zapewne piętnował go całą siłą swego katolickiego intelektu - ale wtedy trudno mi było stwierdzić, w jakim kontekście go pokazuje), na którym widniał Pinokio przypatrujący się wypiętej "gołej pani", która zalotnie szeptała* "kłam, Pinokio, kłam". Podobnym, rynsztokowym (a jednak jakże trafnym!) gagiem zaczyna się komiks Winshlussa - który od strony treści nie jest może zbyt głęboki, ale opowiedziany jest w taki sposób, że zasłużył na prestiżową nagrodę na festiwalu w Angoulême.

Nawet jeśli nie mamy tu do czynienia z arcydziełem, to na pewno z dziełem ponadczasowym. Głównie dlatego, że mimo obrazoburstwa i uwspółcześnienia tej opowieści, Winshluss zdecydowanie trzyma się podstawowej, edukacyjnej funkcji bajki. Korzystając z ogranych schematów opowiada niezbyt oryginalną ( bo chyba znaną wszystkim?) prawdę o świecie, ludziach i ich głęboko skrywanych intencjach. Nie jest nachalny i jednostronny w swoim pouczaniu. Nie uogólnia - pokazuje projekcje pragnień ludzi dobrych i złych, tych z marginesu społecznego i tych z najwyższych szczebli władzy. Ciekawe jest też to, że Pinokio w jego wersji może zostać porównany do wolterowskiego Kandyda czy też - jak sugeruje sam autor - Idioty Dostojewskiego. Golem Meyrinka ( czy raczej Terminator Camerona, bo to już wersja przefiltrowana przez popkulturę) też tu jest. Nietrudno dostrzec że o samym sobie autor zdaje się opowiadać iście kafkowską metaforą - tworząc leitmotiv mieszkającego w głowie Pinokia Karalucha Jiminy'ego. Jiminy to egocentryczny, żyjący z zasiłku i dający cały czas w szyję niedoszły pisarz. Nie bardzo interesuje go to, co dzieje się na zewnątrz jego bezpiecznego schronienia. To tak uniwersalna postać, że i ja - jak zapewne wielu innych czytelników - odbijam się w niej jak w butelce w lustrze. Zamieszkujemy w swoim świecie, a sztuka - w tym przypadku Pinokio - jest naszym głównym (jeśli nie jedynym) łącznikiem z tym, co dzieje się na zewnątrz.

(kliknij aby powiększyć )

Choć stylów rysunku pojawia się tu mnogość, to dominują odwołania do undergroundu, prasówki i kreskówek z pierwszej połowy XX wieku. Biorąc pod uwagę fakt, że jest to w lwiej części komiks niemy - i co istotne, od strony artystycznej dojrzały, ale w stylistyce odwołujący się do podziemia - to mogę z czystym sumieniem powiedzieć, ze mimo oczywistych różnic w sposobie narracji, daje mi on to, czego spodziewałem się po pełnometrażowym Ottcie. Jednak Numer 73304-23-4153-6-96-8 dobitnie pokazał, że Ott skostniał, ogranicza go wyobraźnia i więzi forma. Tutaj natomiast - mimo pretekstowości fabularnej tej opowieści - czuć dużo świeżości i radości tworzenia. Pinokio to popis erudycji i pretekst do niczym nie skrępowanego plastycznego gawędziarstwa, mającego (na pewnym poziomie) coś wspólnego z pracami Masta Baranowskiego. To twór postmodernistyczny, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. To punk rock, ale nie tak nachalny i naiwny jak choćby komiksy Ivana Bruna. Nie ma tu pozy, pseudogłębi, prób nachalnego moralizatorstwa czy narzucania się czytelnikowi - jest za to rollercoaster napędzany nad wyraz wybujałą wyobraźnią.

*Jakże ikoniczność medium przemówiła do mej dziecięcej wyobraźni! bo skąd niby mogę wiedzieć, że szeptała?


Komiks wydany jest tak elegancko, że aż kontrastuje to z jego wariacką, obskurną, punkową zawartością. Papier sprawia wrażenie grubszego niż który jest używany przy Egmontowskich Mistrzach komiksu. Dla komiksiarzy to oczywiście must have. Innych czytelników Arkham zapewniam, że to rzecz zdecydowanie warta swojej ceny.

KUP

TEGO KOMIKSU NIE KUPISZ W EMPIKU!