Zacznijmy od tego, że Pan Banaszczyk ma na swój projekt znakomity pomysł. Metoda, którą nazywa 100% recycling - polegająca na obróbce i diametralnemu przekształcaniu wybranych fragmentów nagrań - może nazywa się gupio, ale sprawdza się znakomicie. Poprzednio użył skrawków muzyki dawnej, tym razem wykorzystał ludzkie głosy. Na warsztat poszły między innymi: szamańska pieśń i słowa wypowiadane przez stąpającego po Księżycu Neila Armstronga.
To, że ów materiał trafia w nasze ręce firmowany jako no.2, działa zdecydowanie na jego korzyść. Pierwsza płyta mimo tego, że była ciekawa, awangardowa i opatrzona intrygującym, ambitnym konceptem - to jednocześnie była na tyle przystępna, że mogła być wsadzona do wora z "ładnym ambientem" czy innym snobistycznym muzakiem. Gdyby Banaszczyk nie wyrobił sobie odpowiedniej marki poprzednim albumem, niewielu słuchaczy poświęciłoby tej płycie tyle czasu, na ile zasłużyła bo - jak to metalowo i groźnie by to nie zabrzmiało - tym razem Bionulor nie bierze jeńców. O ile debiut dawał mu szansę na ogólny poklask, to tym materiałem zamyka się w elektroakustycznym gettcie.
To muzyka przede wszystkim może ostatecznie nie trudniejsza, ale żądająca od słuchacza całkowitej uwagi i - podobnie jak wspomniane w tytule grzyby halucynogenne - wtajemniczenia i szacunku. Mam też wrażenie, że poprzez wykorzystanie nagrań ludzkiego głosu (raczej nieprzypadkowych, bo każde z nich przynależy do innego kręgu kulturowego) Banaszczyk próbuje nam coś konkretnego opowiedzieć o człowieku, istocie jego uduchowienia i cywilizacjach, kulturach przez niego stworzonych. Jeśli miałbym Mushroom do czegoś porównywać, to byłby to lubiany przez twórcę Coil (Time Machines), no i Aube - z którym związki zostały na tej płycie zdecydowanie uwypuklone ( może mam takie wrażenie ze względu na to, że z muzyką Aube osłuchałem się bardziej już po banaszczykowym debiucie). Na szczęście Pan Banaszczyk to na tyle świadome stworzenie, że udaje mu się utrzymać autonomię i po raz kolejny uniknąć w swojej muzyce efektu klonowania.
Nieliczne recenzje, które można znaleźć w internecie, nie są zbyt entuzjastyczne. Rozumiem te stanowiska, ale nie do końca się z nimi zgadzam. Już podczas słuchania poprzedniej pracy Bionulor miałem wrażenie, że niektóre dźwięki nie są "tam, gdzie powinny być", ale ja osobiście uznaję to za całkowicie pożądany efekt uboczny. Nie uważam, żeby ta muzyka była - w złym tego słowa znaczeniu - nieoszlifowana. A jeśli nawet, to w takim sensie, jak nieoszlifowane jest - ostatnio często słuchane przeze mnie - Nachtstucke Asmusa Tietchensa. Natomiast zarzucanie końcówce płyty fruityloopowego szpanerstwa nie wydaje mi się zasadne. Przynajmniej mnie to nie razi. Agresywne wybudzenie słuchacza zdaje się całkowicie świadomym, prostym i czytelnym zabiegiem.
Pierwsze Bionulor było dla mnie najciekawszą płytą na naszym podwórku od czasów Trenów Jacaszka, więc nie ukrywam, że wobec Sacred Mushroom Chant miałem duże oczekiwania. Mimo tego, że dostałem coś innego niż się spodziewałem, to na poziomie artystycznym jestem zaspokojony. Chociaż rok dopiero co się zaczął, to na pewno jedna z ciekawszych polskich płyt 2011.
To, że ów materiał trafia w nasze ręce firmowany jako no.2, działa zdecydowanie na jego korzyść. Pierwsza płyta mimo tego, że była ciekawa, awangardowa i opatrzona intrygującym, ambitnym konceptem - to jednocześnie była na tyle przystępna, że mogła być wsadzona do wora z "ładnym ambientem" czy innym snobistycznym muzakiem. Gdyby Banaszczyk nie wyrobił sobie odpowiedniej marki poprzednim albumem, niewielu słuchaczy poświęciłoby tej płycie tyle czasu, na ile zasłużyła bo - jak to metalowo i groźnie by to nie zabrzmiało - tym razem Bionulor nie bierze jeńców. O ile debiut dawał mu szansę na ogólny poklask, to tym materiałem zamyka się w elektroakustycznym gettcie.
To muzyka przede wszystkim może ostatecznie nie trudniejsza, ale żądająca od słuchacza całkowitej uwagi i - podobnie jak wspomniane w tytule grzyby halucynogenne - wtajemniczenia i szacunku. Mam też wrażenie, że poprzez wykorzystanie nagrań ludzkiego głosu (raczej nieprzypadkowych, bo każde z nich przynależy do innego kręgu kulturowego) Banaszczyk próbuje nam coś konkretnego opowiedzieć o człowieku, istocie jego uduchowienia i cywilizacjach, kulturach przez niego stworzonych. Jeśli miałbym Mushroom do czegoś porównywać, to byłby to lubiany przez twórcę Coil (Time Machines), no i Aube - z którym związki zostały na tej płycie zdecydowanie uwypuklone ( może mam takie wrażenie ze względu na to, że z muzyką Aube osłuchałem się bardziej już po banaszczykowym debiucie). Na szczęście Pan Banaszczyk to na tyle świadome stworzenie, że udaje mu się utrzymać autonomię i po raz kolejny uniknąć w swojej muzyce efektu klonowania.
Nieliczne recenzje, które można znaleźć w internecie, nie są zbyt entuzjastyczne. Rozumiem te stanowiska, ale nie do końca się z nimi zgadzam. Już podczas słuchania poprzedniej pracy Bionulor miałem wrażenie, że niektóre dźwięki nie są "tam, gdzie powinny być", ale ja osobiście uznaję to za całkowicie pożądany efekt uboczny. Nie uważam, żeby ta muzyka była - w złym tego słowa znaczeniu - nieoszlifowana. A jeśli nawet, to w takim sensie, jak nieoszlifowane jest - ostatnio często słuchane przeze mnie - Nachtstucke Asmusa Tietchensa. Natomiast zarzucanie końcówce płyty fruityloopowego szpanerstwa nie wydaje mi się zasadne. Przynajmniej mnie to nie razi. Agresywne wybudzenie słuchacza zdaje się całkowicie świadomym, prostym i czytelnym zabiegiem.
Pierwsze Bionulor było dla mnie najciekawszą płytą na naszym podwórku od czasów Trenów Jacaszka, więc nie ukrywam, że wobec Sacred Mushroom Chant miałem duże oczekiwania. Mimo tego, że dostałem coś innego niż się spodziewałem, to na poziomie artystycznym jestem zaspokojony. Chociaż rok dopiero co się zaczął, to na pewno jedna z ciekawszych polskich płyt 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz