wtorek, 1 października 2024

Wojownicze Żółwie Ninja: Ostatni Ronin. Kevin B. Eastman

 


 

 Stuknęła mi w tym roku czterdziestka. Tak się składa, że jest to też okrągła rocznica pojawienia się w świecie popkultury zjawiska znanego jako Wojownicze Żółwie Ninja. Jak każdy z mojego pokolenia dorastałem z Żółwiami i jestem dość skrzywiony jeśli chodzi o tę markę: najchętniej spałbym dalej w pościeli z czwórką zielonych zamaskowanych mutantów i zbierał figurki z tymi postaciami (na półce mam tylko Caseya Jonesa). Niemniej jestem wybredny w kwestii opowieści o tych stworzeniach. Miałem bowiem to szczęście, że w dzieciństwie wpadły mi w ręce pierwsze zeszyty serii o słynnych mutantach, więc oryginalną wizję Kevina Eastmana i Petera Lairda cenię najbardziej. Nic jej nie przebije.

Do tej pory Żółwie nie miały u nas szczęścia do wydawców. Okropne Fantasmagorie odeszły z hukiem, zostawiając nas po zaledwie jednym tomie wydania zbiorczego oryginalnych zeszytów. Amber wydaje jakieś strasznie cienkie albumiki w twardej oprawie i za chuj nigdy nie skończy tej serii (chyba udało im się domknąć pierwszy story arc, co na tego wydawcę jest nie lada sukcesem). Żółwie najlepiej radzą sobie pod okiem Krzysztofa Ostrowskiego, który wcześniej pracował w Non Stop Comics, a teraz rozkręcił znakomita, autorską oficynę Nagle! Comics. Dobór tytułów jest godny pochwały. W tym pierwszym wydawnictwie dostaliśmy od niego najpierw kultowy „Bodycount” z rysunkami Bisleya* a teraz wypuszczono „Ostatniego Ronina”, przebój rynku zachodniego, który aż prosił się o Polską edycję.

Dla mnie ten komiks to był pewniak, nawet jeśli – co niektórzy mu zarzucają – jest tylko czytadłem, to moim zdaniem jest czytadłem z duszą, wiernym oryginalnym opowieściom o mutantach. To nie jest kolorowy komiksior dla dzieciaków, tylko wizja mroczniejsza, mocno grzebiąca w japońskich korzeniach pomysłu na Żółwie Ninja, stworzona zresztą pod okiem jednego z ojców Żółwi, Kevina Eastmana. To historia o przyjaźni, poczuciu obowiązku i honorze, o walce dwóch zwaśnionych od pokoleń rodów. Co prawda chciałbym, żeby Eastman sam narysował ten komiks (to jeden z moich ulubionych grafików ever, dla mnie ikoniczna postać), ale tak dobrze nie ma. Rysunkami zajął się kto inny, na szczęście jest tu kilka wstawek i okładki(w galerii) spod ręki mistrza. Graficznie ogólnie jest jednak przyzwoicie i rysunki świetnie pasują do napompowanej akcją fabuły, będącej ekwiwalentem staroszkolnego kina kopanego ubranego dodatkowo w dystopijne szaty. Duch lat 80. jest dość mocno obecny w scenariuszu, inaczej być nie mogło, wszak mamy do czynienia z czymś, co w nazwie ma „Ninja”, a wtedy Japońscy skrytobójcy byli na totalnym topie.

Skoro jesteśmy przy korzeniach Żółwi, to trzeba przyznać też, że czuć tu wpływy tego, co z japońskimi klimatami robił Frank Miller i co również było jedną z głównych inspiracji dla stworzenia tej marki. Znajdziemy tu nie tylko wpływy jego „Daredevila”, ale też (czekam na wznowienie tego komiksu) słynnego „Ronina”. Autorzy nowej odsłony marki (bo to już swoiste osobne uniwersum) trafili w czuły punkt większości komiksiarzy wychowanych na żółwich mutantach i nikt z nich nie powinien przejść obok tego tytułu obojętnie. Bo nawet jeśli są tu jakieś zgrzyty, to czyta się to wszystko bardzo dobrze i trudno określić to, co dostaliśmy inaczej niż jako sprawne rzemiosło, zarówno od strony graficznej jak i fabularnej. Mnie osobiście nic więcej do szczęścia nie trzeba.

„Ostatni Ronin” pojawia się na naszym rynku z reputacją hitu, ale też jako komiks uważany za średni. Choć nie będę z tym polemizował, to nawet warstwa psychologiczna jest całkiem ok, a sceny walk są dynamiczne i przemawiają do mnie. Że nie jest to dzieło pokroju Alana Moore'a to chyba jasne i dopóki Żółwie nie trafią na jakiegoś geniusza, który by je porządnie napisał (Jason Aaron mógłby coś fajnego zrobić, ale znając jego zamiłowanie do chałtur jest to marzenie ściętej głowy) nie możemy liczyć na nic więcej niż przyzwoitą, komercyjną historię. A taką zdecydowanie jest „Ostatni Ronin”. Czekam na następne komiksy z Żółwiami i dziękuję bardzo wydawcy za sięgnięcie po ten album. To dobra rzecz i mokry sen małego Krzysia Rysia.

PS Swoją drogą, nie wiem czy wiece, ale były plany, by film o Żółwiach zrobił sam Daren Aranofsky. Nie jestem jego fanem (ok, kocham „Wrestlera”), myślę jednak, że gdyby właśnie on zrobił film 'Rated R' o początkach czwórki mutantów, to dostalibyśmy coś naprawdę wybitnego. Czego sobie i Wam z całego serca życzę.

*Swój egzemplarz dałem komuś w prezencie, a teraz się wyprzedał – kupię chętnie ten albumik za rozsądną cenę, jeśli ktoś z Was chciałby się go pozbyć.

Brak komentarzy: